Ocean ten sam, ale inny poziom zanurzenia

Marcin Styczeń – 20 lat na scenie

 

Rozpoczynamy tę rozmowę z obawami. Jak sitkiem mikrofonu czy kilkoma stronami druku odmalować portret 36-letniego mężczyzny? Artysty, który od 20 lat chce, żebyśmy zobaczyli świat jego oczyma, jego wrażliwością. Który jednocześnie nie stawia kategorycznych zdań: tak jest. Który przeszedł góry i doliny. Który nie stroni od obrzeży. Rozpoczynamy z obawami o to, co może wydarzyć się między ustami a brzegiem mikrofonu. Tylko dajcie czasowi czas – apelował poeta. To może po prostu zacznijmy. Od tu i od teraz.

 

Z Marcinem Styczniem rozmawia Marta Januszewska

 

Czego się boisz?

 

Chyba każdy artysta ma taki koszmarny sen, że wyjdzie na scenę i zostanie wyśmiany, wygwizdany, odrzucony. I chociaż boję się w życiu wielu rzeczy, moglibyśmy zacząć dyskusję egzystencjalną na temat śmierci czy choroby, to jednak ten lęk przed ośmieszeniem przyszedł mi jako pierwszy do głowy.

 

To po co piszesz piosenki? Przecież to jest jakaś forma ekshibicjonizmu.

 

Przede wszystkim piszę je dla siebie. W którymś momencie zacząłem czytać poezję samodzielnie, nie dlatego, że ktoś mi kazał. Miałem wtedy 12, może 13 lat. Pierwszym poetą był Bolesław Leśmian, szybko zacząłem go śpiewać. Robiłem to zupełnie nieświadomie, intuicyjnie, ale czułem, że to może być mój sposób na wyrażenie siebie.

 

Zaraz, zaraz – dwunastoletni chłopczyk z nosem w Leśmianie?!

 

To jest rzeczywiście niesamowita historia. U mnie w domu nie czytało się poezji, więc ktoś inny musiał mnie nią zarazić. A że w życiu nie ma przypadków, na swojej drodze spotykamy ludzi, których powinniśmy spotkać. W szkole podstawowej miałem przyjaciela, Kamila Reńdę. Pochodził z inteligenckiego domu, sam pisał wiersze, wygrywał konkursy poetyckie, czym bardzo mi imponował. Przyjaźniłem się z nim i bywałem u niego w domu. Jego szwagier grał na gitarze i zaczął nas uczyć. Zresztą należeliśmy wtedy do harcerstwa i to była dodatkowa motywacja, żeby chwycić za gitarę. Harcerz z gitarą robił największe wrażenie na dziewczynach, więc stawka była wysoka (śmiech).

 

Czyli mamy pierwszy ważny moment. Przyjaźń szkolna. Kolejny to ten kiedy już piszesz własne piosenki? Kiedy zakładasz zespół?

 

No właśnie. Ten okres zachwytu poezją zbiegł się z fascynacją poezją śpiewaną. Oczywiście harcerstwo w tym pomagało. Wiadomo przecież, że na rajdach czy obozach przy ognisku grało się piosenki SDM-u czy Wolnej Grupy Bukowiny... Był rok 1990, miałem 12 lat, z emigracji wrócił właśnie Jacek Kaczmarski. No i dzięki Kamilowi i jego szwagrowi zacząłem słuchać tego Kaczmarskiego. Teraz, gdy o tym myślę, wydaje się to rzeczywiście dość nietypowe jak na chłopca z małego, prowincjonalnego miasteczka pod Krakowem. Zwłaszcza, że wychowałem się na blokowisku. Choć z drugiej strony może niezupełnie. Przypominam sobie takie sytuacje, kiedy to moi koledzy pod blokiem, siedzący na ławeczkach, popijający winko czy piwo, wołali: – Ej, Styczeń, chodź, zagraj nam Stachurę... Czyli nawet w tych robotniczych środowiskach nazwisko Stachury się znało. Nikt go wtedy nie mylił ze Stachurskim (śmiech). Pamiętam jeszcze coś, co mnie uderzyło tak konkretnie. To był koncert Starego Dobrego Małżeństwa w moim rodzinnym Olkuszu. To mógł być rok 1991 lub 1992. Przyszedł do mnie Kamil i mówi: – Chodź ze mną do domu kultury, będzie grało Stare Dobre Małżeństwo. A ja pytam: – Co to jest? On na to, że grają Stachurę. – Aha! No to idziemy koniecznie. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, sala była wypchana po brzegi. Zespół wyszedł na scenę i zaczął grać. Dla mnie szok! Każdą piosenkę znałem na pamięć, ba, potrafiłem zagrać, nie wiedząc zupełnie, czyje to jest. Z otwartymi szeroko ustami wytrwałem do końca koncertu, potem robiłem sobie z muzykami zdjęcia, kupiłem ich płyty. I myślę, że to był jeden z tych impulsów: podziwu, uniesienia, ale też postanowienia – chcę mieć swój zespół, chcę grać swoje piosenki tak ja oni. No i zacząłem się rozglądać za muzykami, z którymi taki zespół mógłbym stworzyć.

 

To jest doprawdy niesłychane: początek lat dziewięćdziesiątych, mówisz o Polsce małomiasteczkowej, a ja widzę obrazek chłopaków, którzy łapią za instrumenty, bo są zafascynowani Gunsami, Scorpionsami, gitarowym graniem, które wparowało do Polski z całą mocą. I jak ktoś mówi, że gra na gitarze, to proszą go o „Smoke on the water” albo „Under the Bridge”. A Ty mówisz, że grasz wtedy Stachurę chłopakom na trzepaku...

 

Wydaje mi się, że to były równoległe światy. Pamiętam doskonale Guns'n'Roses. Z końcówki lat osiemdziesiątych pamiętam te wszystkie Sandry, Sabriny, Samanthy Fox, Modern Talking. Nawet ich plakat miałem na ścianie. Ale w którymś momencie nastąpił jakiś przełom. Dzięki Kamilowi wszedłem w zupełnie inny świat. A jak się okazało ten świat wcale nie był taki mały. Czytałem niedawno biografię Jacka Kaczmarskiego. Na początku lat dziewięćdziesiątych jego płyty wydawali dwaj harcerze. Przypomnę, że POMATON to była Harcerska Oficyna Wydawnicza. Jeździli z walizkami za Kaczmarskim i sprzedawali jego kasety. To były nakłady rzędu setek tysięcy. Przyłóżmy to do dzisiejszych realiów – złotą płytę dostaje się za 15 tysięcy egzemplarzy. Jeśli Kaczmarski w latach dziewięćdziesiątych sprzedawał kilkaset tysięcy, to jednak pod te strzechy musiał trafić. Bo skądś ci ludzie z małych miasteczek musieli go znać. Ktoś coś gdzieś usłyszał i przekazywał dalej. Wiadomo było, że są jeszcze inni, ważni artyści z innego, lepszego świata.

 

I rzeczywiście nie tak małego, skoro znalazłeś muzyków, którzy chcieli z Tobą właśnie w tym świecie się poruszać.

 

O, to też nie była taka prosta droga. Najpierw grałem z Kamilem, ale on w którymś momencie stwierdził, że to rzuca, bo nie ma słuchu. To było dość zaskakujące. Na początku grał lepiej ode mnie, szybciej uczył się akordów, malował, był uzdolniony manualnie… ale rzeczywiście gitary stroiłem już ja. Gdy Kamil zrezygnował, zacząłem szukać innego mistrza. Wynajdowałem sobie gitarzystę, który grał lepiej ode mnie, szedłem do niego i mówiłem: – Słuchaj, chciałbym, żebyś mnie uczył. To nie byli typowi nauczyciele, raczej praktycy. Chodziłem do jednego do drugiego. Na ogół brałem parę lekcji, wracałem do domu i ćwiczyłem. Problemem była dla mnie krytyka. Należę do osób, które potrzebują pozytywnego wsparcia. Ostra krytyka mnie blokowała, wtedy uciekałem. Pamiętam, że do jednego z nauczycieli, Mirka, wróciłem po roku, gdy już opanowałem to, za co mnie krytykował. Gdy jego żona usłyszała, jak gram, przestała na chwilę przygotowywać obiad. I to był moment, w którym mój nauczyciel stał się moim partnerem. Powiedziałem mu, że zakładam zespół i potrzebuję gitarzysty. Zgodził się. A to ciekawa postać, były recydywista, który uwielbiał piosenkę poetycką. Miałem piętnaście lat, rozpoczynałem naukę w liceum. Niektórzy krzywo patrzyli na mojego nowego kolegę, bali się, że ściągnie mnie na złą drogę. Jak widać, niepotrzebnie.

 

Ty strasznie zawzięty byłeś. A rodzice jak patrzyli na tę determinację?

 

Wspierali mnie jak mogli, ale byli też chyba zaskoczeni, skąd we mnie taka pasja. Później zaczęli się trochę bać. Zorientowali się, że to nie zabawa, że ja to robię na poważnie, że bardzo przeżywam wszystkie konkursy i wiążę z nimi duże nadzieje. Obawiali się, że może mi to jakoś zaszkodzi, że nie wytrzymam presji. Nie zabraniali mi jednak grać. Generalnie byłem dobrym uczniem, więc muzyka nie przeszkadzała w nauce.

 

I naprawdę nie usłyszałeś nigdy: – Marcin, przestań już grać w kółko to samo?

 

No właśnie nie. Siostra z mamą lubiły, gdy grałem. Właściwie to ja do domu wprowadziłem tę piosenkę poetycką i zaraziłem nią całą rodzinę. Wcześniej takiej muzyki nie znali, a gdy posłuchali, bardzo polubili.

 

A jak Ty się z tym czułeś? Sam mówisz, że byłeś takim Prometeuszem w domu. Już jeździłeś na konkursy, grałeś dużo. Za plecami ciągle ten trzepak i Twoje bloki, jest rok 1994, a Ty już wiesz, kim chcesz być. Na to też Twoi bliscy byli przygotowani?

 

Rodzice mnie naprawdę wspierali, i finansowo, i logistycznie. Gorzej było z takim głębszym porozumieniem. Oni jednak byli z innego świata. Nie wiedzieli, co ja tak naprawdę przeżywam, z czym się mierzę, z czym walczę. Byłem ich dzieckiem, a jakby nie ich, bo nie wiedzieli, skąd ja się taki wziąłem. A ten rok 1994 był w ogóle ważny. W liceum zacząłem się pojawiać na okolicznościowych imprezach z moim zespołem. Skład się zmieniał, przez chwilę na klawiszach grała z nami Basia Jurga, która później pisała dla mnie teksty. Ale wtedy to jeszcze ciągle było śpiewanie cudzych utworów. Przełom nastąpił jesienią.

 

Ale po drodze była „Szansa na sukces”?

 

Pojechałem z tatą do Warszawy na eliminacje. Pamiętam, że gdy pociąg zatrzymał się na Warszawie Centralnej i wysiadłem na peronie to nogi mi się trzęsły. Wiedziałem, że jestem w innym świecie. Z tego dworca pojechaliśmy taksówką na Woronicza. Wszedłem z ojcem do bloku „F”. Ciekawe, że po latach w tym samym bloku pracowałem jako dziennikarz w programie „Między ziemią a niebem”. Takie to niesamowite koincydencje.

 

Jakie pierwsze wrażenie zrobiła na Tobie telewizja?

 

Weszliśmy tam i zobaczyłem tłum ludzi. 500, może 600 osób. Mój tata był chyba równie przerażony, bo powiedział: – Synu, gdzie myśmy tu przyjechali? (śmiech) Mój lęk jeszcze bardziej się wzmógł. W komisji była Elżbieta Skrętkowska, wieloletnia producentka tego programu i prosiła o zaprezentowanie różnych piosenek. Miałem przygotowane dwa utwory: „Wehikuł czasu” Dżemu i „Banitę” Starego Dobrego Małżeństwa. Nie wiem, jak to się stało, ale zaśpiewałem Dżem. Wydaje mi się, że w rockowej stylistyce łatwiej mi było przełamać tremę. Moje wykonanie musiało zrobić wrażenie, bo po kilku dniach dostałem telegram – tak, to był jeszcze czas telegramów! – Zapraszamy na nagranie wtedy i wtedy, repertuar: Budka Suflera. I niestety nie był to dla mnie najszczęśliwszy wybór, bo ja nie mam aż tak wysokiego głosu jak Cugowski, więc strasznie się musiałem namęczyć, żeby się przygotowywać do programu. Poza udziałem, nie zwojowałem wiele. Z jednej strony wielki sukces, że spośród sześciuset osób trafiłem do programu, w którym występowała ósemka. Ale z drugiej porażka, bo nie zostałem wyróżniony. Ale szczęście uśmiechnęło się do mnie 24 października 1994r. Właśnie tę datę traktuję jako oficjalny debiut, bo wtedy pojechałem do Polskiego Radia Katowice na konkurs „Chcę być gwiazdą”.

 

Czyli na początku radio okazało się łaskawsze od telewizji?

 

O wiele. To był konkurs, dzięki któremu można było zaistnieć jako twórca, nie tylko jako wokalista. I też ciekawe, że nic nie zapowiadało sukcesu. W ostatnim momencie rozpadł mi się zespół. Wspominałem o moim koledze, wcześniej nauczycielu, z którym grałem. Przygotowując się do tego konkursu, zacząłem mu zwracać uwagę, że coś jest nierówno, że nie pasuje. On się tak wkurzył, że rzucił gitarą i powiedział, że już nie będzie ze mną grał. Skrzypaczka nagle zachorowała. W jednym momencie straciłem pół zespołu. Zostałem sam z basistą, Tomkiem Zalewskim, który generalnie uwielbiał muzykę rockową. Był najlepszym muzykiem z nas wszystkich, po szkole muzycznej, potrafił zagrać na każdym instrumencie i to że grał ze mną na basie to był przypadek, bo na gitarze grał lepiej ode mnie. Dzisiaj jednak nie jest gitarzystą, a akustykiem zespołu Coma. Pojechaliśmy więc do tych Katowic we dwóch. Miał być zespół, był duet. W pociągu z Olkusza do Katowic uczyłem go tych piosenek na gitarze. Pociąg jechał godzinę dziesięć, więc mogliśmy sobie ćwiczyć. Przy wejściu do Radia Katowice znów dziki tłum. W jury prof. Andrzej Zubek, dziekan Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej i dziennikarze Polskiego Radia Katowice. Wykonujemy dwie moje kompozycje do wierszy Kamila i Bolesława Leśmiana. Przechodzimy pierwsze eliminacje, trafiamy do grupy finałowej a następnie do ścisłego finału, gdzie jest trzech artystów. Po krótkiej przerwie ogłaszają werdykt, że zwycięzcą październikowej edycji konkursu „Chcę być gwiazdą” jest duet z Olkusza: Marcin Styczeń i Tomasz Zalewski. Nie da się opisać, jak myśmy się wtedy czuli. Wykrzyczeliśmy hasło reklamowe konkursu: „Nie odjedziesz od nas mazdą, ale możesz zostać gwiazdą”. Nasza piosenka przez cały miesiąc była emitowana w Polskim Radiu Katowice zapowiadając kolejną edycję. Nagrodą było nagranie studyjne, na którym pojawiliśmy się już z zespołem Forte, którego skład wreszcie się ustabilizował. Na gitarze grał Tomasz Zalewski, na basie Piotr Wilczyński, na perkusji Przemysław Borowiecki, na flecie Sylwia Kałuża, którą później zastąpiła skrzypaczka Monika Turlejska. Mieliśmy więc materiał demo, który mogliśmy wysyłać na konkursy. Nagranie trafiło też do Radia Akademickiego Kraków do rąk Wojtka „Żaby” Książka, który prowadził listę przebojów piosenki studenckiej. I jako licealiści znaleźliśmy się w środowisku studenckim, a wszystko dzięki temu pierwszemu konkursowi.

 

I nastolatek przyjeżdża na miasteczko studenckie. Strach się bać.

 

Czułem się tam jak ryba w wodzie. Mogłem pojechać do radia akademickiego, ktoś mi poświęcił całą godzinę audycji, prezentował moje piosenki, rozmawiał o moich planach, był ciekaw mojego zdania. To był niezły haj – wszedłem w świat, o którym zawsze marzyłem. Dzięki Wojtkowi nasze piosenki okupowały tę listę przebojów. To nie były jakieś fantastyczne nagrania, a tam się przecież pojawiali artyści z kręgu Zielonego Szkiełka, Kraków cały: Robert Kasprzycki, Basia Stępniak – Wilk, Szymon Zychowicz, Janusz Radek... To byli artyści o pół pokolenia ode mnie starsi, których ja podziwiałem i gdzie mi tam do nich było jako licealiście. Ale to nasza piosenka, „Rozstaje”, w podsumowaniu stu list zdobyła pierwsze miejsce. Dzięki temu sukcesowi zaczęliśmy się pojawiać na Galicyjskich Wieczorach z Piosenką, które prowadziła Lidia Jazgar. To też było takie dotknięcie estrady, wielkiej sceny, gdzie ma się okazję zaprezentować przed główną gwiazdą. Występowaliśmy m.in. przed Bajorem, SDM, Markiem Bałatą, czy Voo Voo.

 

Jak to zatem możliwe, że zakochanego w Krakowie licealistę królewskie miasto nie wchłonęło?

 

Ja się trochę na Kraków obraziłem (śmiech). Bo w zasadzie po takich początkowych doświadczeniach z Krakowem nie powinienem żyć w jakimkolwiek innym mieście, a już na pewno nie w Warszawie. Ale stało się inaczej. Powodów było kilka. Po pierwsze na Studenckim Festiwalu nigdy nie odniosłem spektakularnego zwycięstwa. Dostawałem wyróżnienia, ale nigdy nagrody głównej, więc to była taka zadra. Po drugie, zdawałem do szkoły teatralnej do Krakowa. I się nie dostałem. Jak to? Ja artysta, który śpiewa, występuje, odnosi sukcesy... Zdawałem tylko raz, tylko do Krakowa i wtedy sobie pomyślałem – to już koniec. To ja już Krakowowi dziękuję. I mimo, że byłem laureatem olimpiady polonistycznej i mogłem studiować polonistykę na UJ, zdecydowałem się na wyjazd do Warszawy. Pomyślałem sobie: skoro mnie nie chcecie, to ja się już prosił nie będę.

 

I co? Zakochałeś się w Warszawie na dzień dobry?

 

Absolutnie nie. Początek był katastrofalny. Może to zbyt mocne słowo, ale wylądowałem na warszawskich starych Jelonkach. To są baraki zwane akademikami. Baraki z lat pięćdziesiątych, w których mieszkali budowniczowie Pałacu Kultury. Pamiętam, że gdy rodzice mnie tutaj przywieźli z małego, podkrakowskiego miasteczka i zobaczyli te baraki, to mama się popłakała. Rzeczywiście to był szok. To po pierwsze. Po drugie, wylądowałem na dziennikarstwie.

 

Wylądowałem? Nie – „wybrałem”?

 

No właśnie trochę wylądowałem. Dyplom laureata olimpiady polonistycznej dawał mi wiele możliwości. Przyjechałem tu z myślą, że będę studiował na Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych, ale mnie tam z tym dyplomem laureata olimpiady pogonili. W regulaminie studiów był zapis, że przyjmują laureatów z miejscami od pierwszego do szóstego. Ja miałem trzecią lokatę, ale stwierdzili, że u nas było za dużo miejsc ex aequo, że przyjmują tylko pięć osób z każdej olimpiady, więc muszę dalej zdawać egzaminy. A ja już miałem dosyć egzaminów. Schodziłem po schodach w budynku uniwersytetu przy Nowym Świecie, w którym mieściły się cztery instytuty: ten międzywydziałowy humanistyczny, stosowane nauki społeczne, bibliotekarstwo i dziennikarstwo. Wszedłem do tego ostatniego i pytam czy przyjmują laureatów olimpiady polonistycznej. – Oczywiście, jest pan zwolniony z egzaminów, musi pan tylko dokonać opłaty takiej a takiej. Ja mówię, że przed chwilą dokonałem opłaty na międzywydziałowe studia humanistyczne, ale tam mnie nie przyjęli, co ja mam zrobić? – No musi pan zapłacić jeszcze raz. – Ale ja już, proszę pani, nie mam pieniędzy, mam tylko na bilet do domu. I pani w sekretariacie mówi: – to ja panu pożyczę. To był dla mnie impuls. Pomyślałem sobie, że tutaj mnie chcą. A w ogóle moim zdaniem ta kobieta z sekretariatu była aniołem. Nigdy więcej jej nie spotkałem.

 

Na Jelonkach od razu zaczęły powstawać nowe piosenki czy po prostu byłeś studentem?

 

Powiem szczerze, że okres studiów, który na ogół jest dla ludzi niezwykle twórczy, dla mnie tak twórczy nie był. Przez pierwszy rok co tydzień wracałem do swojego rodzinnego miasta, bo ciągle jeszcze współpracowałem z moim olkuskim zespołem Forte.

 

No fakt, znalazłam taką kronikę Galicyjskich Wieczorów z Piosenką i tam przy występach zespołu Forte jest dopisek – lider, Marcin Styczeń, obecnie studiuje i tworzy w Warszawie.

 

Tak było na początku. Przez chwilę nawet rozważałem powrót do Krakowa. Pamiętam, że Szymon Zychowicz na jednym z festiwali, a wtedy występował w Piwnicy pod Baranami, zaproponował: – Marcin, wracaj do Krakowa. Wprowadzę cię do Piwnicy. Ale stwierdziłem, że to jednak nie dla mnie, że nie pasuję do tego środowiska. Poza tym nikt nie dawał gwarancji, że rzeczywiście się tam odnajdę. I żyłem w takim rozkroku: byłem w Warszawie, studiowałem dziennikarstwo, którego do końca studiować nie chciałem, z drugiej strony miałem zespół daleko, który oczywiście ściągałem do Warszawy, występowaliśmy w Hybrydach, w kilku innych miejscach, ale widać było, że ten związek na odległość nie wyjdzie. Wszyscy się rozjechali w różne miejsca i stało się to zbyt kłopotliwe. Poza tym czułem takie brzemię odpowiedzialności, jakby wszyscy oczekiwali, że coś się wydarzy, że przyjdzie jakaś kariera, że ktoś nam wyda płytę.

 

Ale przecież mieliście już takie próby fonograficzne na koncie.

 

No właśnie – próby. Było kilka propozycji wydania płyty. Pierwsza w Radiu Katowice, ale coś się nie powiodło. Później wygraliśmy jeden z konkursów, gdzie nagrodą było pięć dni studia, to był chyba rok 1997, nagraliśmy cztery piosenki i nawet był ktoś, kto proponował nam wydanie płyty. Obiecywał, że przyjedzie, nagramy więcej piosenek i zamkniemy album, ale tam z kolei umowa była jakaś przerażająca. Myśmy się w ogóle wtedy na tym nie znali. Baliśmy się, że stracimy wszelkie prawa. I tym bardziej na początku studiów znalazłem się na takim rozstaju – obiecałeś nam karierę, obiecałeś nam koncerty, a tu się nic nie dzieje. I, powiem szczerze, trochę się zapadłem. Nie bardzo wiedziałem, co mam dalej robić. Poza tym ja w tej Warszawie, ze swoją piosenką poetycką, byłem dość ekscentryczną postacią. Większość moich znajomych była nastawiona na karierę. Była jakaś grupka idealistów, którzy coś czytali, studiowali inne kierunki, ale generalnie wydawało mi się, że to miasto jest kompletnie przeciwko temu, co ja robię. To był trudny okres. Był jeszcze taki moment, gdy zakończyłem współpracę z zespołem. Zacząłem jeździć na festiwale sam z gitarą i to mi pozwoliło jakoś uwierzyć w siebie, że ja sam też jestem w stanie funkcjonować i być takim typowym bardem. Ale wciąż było to pytanie: co dalej? Poza tym nie przychodziły mi też wtedy piosenki, nagle się zamroziłem twórczo. Nie bardzo wiedziałem, co chcę pisać, w którą iść stronę. Wcześniej moje piosenki były pewnymi impresjami. Nie zadawałem sobie pytania, co ja chcę ludziom powiedzieć. Po prostu piosenki przychodziły, miałem przyjaciół, którzy pisali dla mnie teksty i jakoś to się kręciło. Aż tu nagle – mgła. Potrzebowałem kilku lat, żeby się odbudować. Oczywiście, będąc tutaj, w Warszawie, pojawiały się różne pomysły; że może trzeba zostawić tę piosenkę poetycką, że może trzeba zrobić repertuar popowy, rockowy... Takich prób podejmowałem kilka.

 

Naprawdę? Nic takiego nie kojarzę w Twoim wykonaniu...?

 

Bo i nie ma się czym chwalić. Nic z tego nie wyszło. Raczej to było beznadziejne. I bardzo dobrze, że nic z tego nie wyszło. Myślę, że gdyby to się wydarzyło, gdyby się udało, to dzisiaj nie byłbym artystą.

 

Mocne.

 

Na pewno nie byłbym takim artystą. Generalnie byłbym skończony.

 

Było jednak światełko w tym tunelu: „Kobieta w stylu retro”.

 

O tak. To rzeczywiście był jakiś przełom. Zacząłem współpracę z dobrymi muzykami. Udało mi się nagrać singiel w Polskim Radiu, który pojawił się też w propozycjach do Listy Przebojów Programu III. Nagrany z logo Polskiego Radia, na gitarze zagrał Marek Napiórkowski, generalnie – dobrzy muzycy. To piosenka napisana wspólnie z moją ówczesną dziewczyną, Anią Świątkowską. To był moment, w którym przyszła myśl: a może zrobimy projekt lekko jazzowy, jakieś bossanovy, nagrane z dobrymi muzykami i może coś z tego będzie. Ale Polskie Radio postawiło warunek, że muszę znaleźć sponsora na 60 tysięcy złotych. Próbowałem, ale się nie udało. Pamiętam rozmowę z Jarosławem Regulskim, realizatorem tego singla. Obserwował mnie, wiedział, że dużo rzeczy finansuję sam. I powiedział: – A po co ci to Polskie Radio? Ty musisz założyć firmę i zacząć sam te płyty wydawać. Zdobywać publiczność i robić swoją muzykę. Wtedy, a był to rok 2002, wydawało mi się to kosmicznym pomysłem. Skąd ja wezmę na to wszystko pieniądze? Ale to były słowa, które wziąłem sobie do serca.

 

Nikt Cię nie rozpieszczał. Ale wiesz, jak to jest: „Kogo nie boli, ten nie pisze wierszy...”

 

Mam wrażenie, że mnie bolało cały czas, tylko że nie w taki sposób, żeby się z tego bólu coś twórczego narodziło. To była bardziej szarpanina. Dopiero pod koniec studiów uderzenie z każdej strony było tak mocne, że nie dało się już dalej tego znosić. Zakończył mi się wieloletni związek, straciłem pracę jako dziennikarz w radiu. Generalnie klęska na każdym polu. I trzeba się było na nowo zbudować. Wylądowałem, już będąc po studiach, na warszawskim Żoliborzu w wynajętym pokoju u pani Ireny. Bez pracy, bez ubezpieczenia. Właściwie z niczym. Zacząłem na nowo. Od zera. I to był, myślę, ten moment przełomu. Choć właściwie miał dopiero nadejść. Mówię o przełomie, bo wtedy wróciłem do siebie. Zacząłem zastanawiać się, co mi w duszy gra, nie spieszyłem się, siedziałem, czytałem, komponowałem, przychodziły do mnie nowe piosenki. To była zupełnie nowa perspektywa, takie skierowanie swojego wzroku do wnętrza. Zacząłem trochę grzebać w swojej psychice, duszy, zadawać sobie fundamentalne pytania: sens jaki tego wszystkiego? Kim jestem?... To był trudny okres, ale niezwykle twórczy. Także jakiegoś niepokoju egzystencjalnego i pytań o Boga, o wiarę, duchowość. Coś zaczęło się klarować, ale jeszcze nie do końca wiadomo było co i gdzie dzwoniło, i się dobijało. Nie bardzo jeszcze wiedziałem, o co tak naprawdę chodzi. I w 2005 roku zmarł papież. To był kolejny ważny przełom. O ile nie najważniejszy.

 

W końcu wiersze papieża to Twój płytowy debiut.

 

Ha! Nie tak szybko. Powiedziałem, że coś się we mnie zadziało i zaczęły do mnie przychodzić różne piosenki, ale znowu mnie kusiło, żeby zrobić to jakoś popowo. Zacząłem z chłopakami przygotowywać płytę opartą na tych moich nowych  tekstach, ale w stylistyce bardziej pop. Włożyliśmy w to bardzo dużo pracy. I nagle umiera papież. To mnie uderzyło. Naprawdę. Urodziłem się w inaugurację pontyfikatu Jana Pawła II, ale w okresie licealnym i na studiach raczej byłem na obrzeżach Kościoła. Myślę, że duchowe potrzeby zaspokajałem w twórczości, w poezji. Autorytetami stali się dla mnie artyści, przestał być nim Kościół. Ale śmierć papieża spowodowała głębszą refleksję. Coś się skończyło. Wiedziałem, że ktoś, kto mi towarzyszył od moich narodzin, nagle odchodzi.

 

A jak wspominasz ten czas, kiedy Jan Paweł II umierał? Co się z Tobą działo?

 

Pracowałem wtedy w Radiu dla Ciebie. Pamiętam dwa najtrudniejsze momenty. Byłem tam i prezenterem, i serwisantem. To się raczej nie zdarza, żeby te dwie funkcje łączyć, ale tak było. I właśnie w tym okresie odchodzenia papieża miałem dyżury jako serwisant. Każdy z nas, wierzący, niewierzący, to nie miało znaczenia, modlił się, żeby tylko nie wypadło na niego, kiedy papież będzie umierał. Żeby nie musiał wypowiedzieć tych słów: Jan Paweł II nie żyje. Miałem wtedy wieczorne dyżury. W piątek, 1 kwietnia, już wiadomo było, że papież odchodzi i telewizja CNN podała, że papież nie żyje. Większość mediów nie przekazała tej informacji, czekała na oficjalne potwierdzenie z Watykanu, a u nas była szybka dyskusja i ja to przeczytałem. Oczywiście według prawideł: Jak podaje CNN, Jan Paweł II nie żyje. Pamiętam, że wypowiedzenie tego było dla mnie tak trudne, że prawie się popłakałem. Oczywiście zacisnąłem gardło i tak dalej, ale było to coś niezwykle przejmującego. Potem to dementowaliśmy, ale wcześniej musiałem te słowa wypowiedzieć. Dzień później, w sobotę, skończyłem dyżur o 21:00. To było drugiego kwietnia. Szedłem z Myśliwieckiej, z radia, do góry, koło Zamku Ujazdowskiego, później aleją Szucha i gdy doszedłem do Rakowieckiej, zaczęły bić dzwony we wszystkich kościołach. Wiadomo było, że coś się stało i usłyszałem, jak ludzie na przystanku mówią, że papież nie żyje. Oczywiście to był wstrząs. Nie tylko dla mnie. Potem przez cały tydzień żałoby narodowej prowadziłem na antenie rozmowy z różnymi ekspertami, historykami, psychologami. Wszyscy, którzy pracowali jako dziennikarze w tamtym okresie, wiedzą, jaka to była trudna praca. Przez tydzień rozmawialiśmy o papieżu w różnych kontekstach. Zaprosiłem m.in. swojego kolegę Grzegorza Łęcickiego, doktora teologii, z którym znałem się wcześniej z Radia Warszawa i on po programie napomknął – Marcin, może ty byś zaśpiewał jakiś wiersz papieża? Będę przygotowywał program na rocznicę urodzin papieża. A ja na to: – Wiesz co, Grzegorz, nie bardzo. Zaraz powiedzą, że Styczeń koniunkturalista, papież umiera, a ten śpiewa jego wiersze. Chyba nic z tego nie będzie. Nie mówiłem kategorycznie „nie”, ale tak go zostawiłem. I później – jestem w empiku. Często tak zaglądam bez konkretnego powodu. Wpadł mi w ręce tomik Karola Wojtyły. Zacząłem go czytać i kilka wierszy jakoś mnie uderzyło. Jakbym na nowo je czytał choć znałem tę poezję jeszcze z liceum. Przyszedłem z tym tomikiem do domu i czytałem dalej. Często mam tak, że gdy mnie poezja porusza, biorę jednocześnie gitarę do ręki. Zaczęły przychodzić do mnie jakieś melodie. Nie wiem jak to się stało, ale w dość krótkim czasie skomponowałem kilka piosenek. Na 18 maja były już gotowe i zaprezentowałem je w jednym z domów kultury w Warszawie. Kolegom z zespołu powiedziałem: – Słuchajcie, nie wydaję tej płyty popowej. Czuję wewnętrznie, że muszę nagrać płytę z wierszami Karola Wojtyły. Chłopaki odebrali to jako szaleństwo i w ogóle byli wkurzeni na mnie. W końcu wykonali dużo pracy. A ja stwierdziłem, że wyrzucamy to do kosza i zaczynamy zupełnie coś innego. Wracam do korzeni, czyli do poezji, do tego, co jest mi najbliższe. I to pójście za głosem serca, za intuicją, zaowocowało.

 

Mamy rok 2006 i słuchacze dostają płytę „Pieśń o Bogu ukrytym”. Dla wielu osób jesteś odkryciem. Dopiero wtedy po raz pierwszy słyszą nazwisko Marcin Styczeń. Płyta z tekstami papieża wywołuje pewne uproszczenie: Marcin Styczeń – artysta chrześcijański.

 

Ja o sobie tak nie pomyślałem. I chociaż nie lubię etykiet, wiedziałem, że w jakiś sposób będę zaszufladkowany. Ale stwierdziłem, że chrzanię to. Nie będę się tego bał, bo to, co zrobiłem, zrobiłem z potrzeby serca. Nagrałem płytę z mistyczną poezją Karola Wojtyły, niezwykle głęboką, niełatwą, którą przetrawiłem, w której się odnalazłem i tylko dzięki temu mogłem ją wyśpiewać.

 

Co Ci dała ta płyta?

 

Bardzo wiele. To był taki podwójny powrót. Z jednej strony do poezji, piosenki poetyckiej, do tego, z czego wyrosłem. Przyznałem się do pierwszego zachwytu. Moja przygoda z muzyką zaczęła się od poezji śpiewanej, a przez pierwsze dziesięć lat było różnie. A z drugiej strony, wróciłem do Kościoła, choć tak naprawdę nigdy z niego nie odszedłem, ale funkcjonowałem bardziej na obrzeżach. Wiem, że dla niektórych artystów, którzy mnie kojarzyli z festiwali piosenki poetyckiej czy studenckiej mogło to być zaskoczenie, ale przestałem o to dbać, bo tak jak nie lubię szuflady „piosenka chrześcijańska”, tak samo nie lubię tej z napisem „piosenka poetycka”. Muzyka jest albo dobra, albo zła. Był czas, że chciałem zdradzić piosenkę poetycką, wyjść z szuflady „poezja śpiewana” lub, jak mówią niektórzy, „poezja ziewana”. Oczywiście to się nie udało, ale zaliczyłem próby popowe. Wreszcie się przyznałem: tak, jestem artystą piosenki poetyckiej, zawsze nim byłem. Jestem katolikiem, co prawda po przejściach, ale jednak. Czasem sam jestem zaskoczony, że występuję, śpiewam na ołtarzu, więc w jakimś sensie w uprzywilejowanym miejscu i myślę sobie, że to też jakaś ironia losu, bo na ogół dajemy przyzwolenie, żeby stali przed nami ludzie, którzy są pobożni, bardzo przyzwoici, natomiast ja taką osobą nie byłem i nie jestem, więc na początku to było dla mnie trudne. Ale myślę o sobie jak o przekaźniku: śpiewam, najlepiej jak potrafię, dobrą poezję.

 

Wszystko jasne, ale jak mówisz o tym, kto staje przed nami, to nie masz takiego poczucia, że jednak bardziej nas pociągają przykłady ludzi takich, jak my sami? Nie idzie o nieomylny, święty autorytet, ale o postawę: on może, to mogę i ja.

 

No tak, ale nieunikniona jest pewnego rodzaju idealizacja takiej osoby.

 

Tobie jest źle z tym, że ktoś Cię idealizuje?

 

Boję się tego, bo nie chciałbym stać się niewolnikiem tego obrazu. Pomyśl o serialu „Ojciec Mateusz”. Są takie opracowania socjologiczne, które mówią, że ten film jest wyrazem tęsknoty ludzi za świętym księdzem: dobrym, przyzwoitym, zaangażowanym. Jest coś takiego – tęsknimy za tym, żeby mieć nieskazitelnych przewodników.

 

A Ty byś nie chciał być nieskazitelnym przewodnikiem? Tak być postrzeganym?

 

Ja w ogóle nie wiem, czy chciałbym być przewodnikiem. Zawsze się człowiek tego boi. To jest niewdzięczna rola. Zresztą przejechało się na tym wielu ludzi. Zwłaszcza ci, którzy próbowali budować swoją wiarę na tzw. autorytetach. Po prostu zawodzimy. Jesteśmy słabi. W trakcie nagrywania płyty z poezją papieża nie myślałem, że ktoś może tak mnie postrzegać. Po pierwsze miałem ogromną radość, że zrobiłem płytę taką, jaką chciałem, że udało mi się do niej zaprosić świetnych muzyków. Z dwoma pracowałem już wcześniej: to Kuba Chmielarski, gitarzysta i Filip Krzemień, klawiszowiec, który był jednocześnie realizatorem tej płyty. Dzisiaj też ich losy ciekawie się potoczyły, bo Kuba jest gitarzystą Andrzeja Piasecznego, a Filip jest jednym z lepszych realizatorów, udźwiękawia filmy, m.in. „Powstanie Warszawskie” Pasikowskiego, które walczy o nominację do Oscara. To na marginesie. Poza tym dołączyli do mnie muzycy, którzy współpracowali z Antoniną Krzysztoń. Kiedyś grałem przed nią koncert w Hybrydach. Bardzo podobała mi się jej sekcja: Miki Wielecki na instrumentach perkusyjnych i Paweł Mazurczak na kontrabasie. Zaproponowałem im, żeby zagrali ze mną płytę. I się zgodzili. Bardzo sprawnie to poszło, wiedzieliśmy, że idziemy w dobrym kierunku. Potem był znowu problem z pieniędzmi – ktoś mi je obiecał, ale w końcu nie dostałem ani złotówki. Do tej pory tak jest. Wszystkie swoje produkcje realizowałem za własne pieniądze, które sam zarobiłem. Dlatego też w żadnym momencie nie mam poczucia odcinania kuponów czy jakiejś koniunktury. Poza tym jestem przekonany, że ludzi nie da się oszukać. Słuchacze mają swoją intuicję i wiedzą, czy coś jest nagrane z serca, prawdziwie, czy nie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale tak jest. Ta moja płyta dla wielu ludzi jest ważna. Dla wielu osób odkryłem poezję Karola Wojtyły. Pojawiało się wiele takich głosów, że ktoś nie rozumiał tej poezji, a z moją muzyką ją rozumie. To jest największa satysfakcja i największy komplement dla mnie.

 

Czyli można powiedzieć, że chciałeś się wybrać „za granicę” właściwie po to, żeby się przekonać, że chcesz wrócić do siebie, bo tu Ci jest dobrze?

 

Nie wiem, czy w ogóle artysta może powiedzieć „tak, tu jest mi dobrze”. Za każdym razem to jest kwestia decyzji, dokonania wyboru. Ja podjąłem decyzję: nagrywam płytę z wierszami Karola Wojtyły, w tym sensie wybieram tego rodzaju drogę.

 

Ale wybierasz teraz z przekonaniem. Poznałeś inne kraje. I teraz to jest wybór nie na zasadzie wybrzydzania: to nie, to nie, to też nie. To jest raczej mówienie: chcę być tu i tu zostaję.

 

Tak, mówię to z przekonaniem, ale nie jest pewne, że zostanę. Nie wiem, co będę robił dalej. Dla artysty tkwienie w jednym miejscu jest pułapką. Przede mną kolejne wybory, decyzje, płyty. Nie lubię szuflady, więc nie mogę powiedzieć: tu jest mi dobrze. Raz mi jest dobrze, raz mi jest niedobrze. Ale cieszę się, że podjąłem taką decyzję. Powrotu.

 

Zatem wróciłeś z Wojtyłą pod rękę. Kiedy pomyślałeś, że chcesz tę rękę puścić? Że chcesz nagrać płytę zupełnie swoją?

 

Nie było tak, że było mi dobrze z papieżem i że nie myślałem o swojej twórczości, bo przecież przed płytą „Pieśń o Bogu ukrytym” pracowałem nad swoją płytą autorską, tylko jakoś niepotrzebnie chcieliśmy ją zagrać w stylistyce pop. Było tam kilka dobrych piosenek, więc część materiału była gotowa. W trakcie pracy nad wierszami Wojtyły pojawiło się też sporo moich, nowych. Dość szybko podjąłem decyzję o nagraniu kolejnej płyty. Grałem sporo papieskich koncertów, ale już we wrześniu 2008 roku album „21 gramów” był gotowy. Chciałem, żeby był on zapisem mojej drogi twórczej. Tak o tym zresztą na tej płycie pisałem. Pojawiły się na niej dwie starsze piosenki. Reprezentowały tę twórczość jeszcze sprzed Wojtyły. Nie zadowoliłem wszystkich fanów, ale inne dawne utwory już nie pasowały do nowej koncepcji. A myślenia koncepcyjnego nauczyła mnie płyta papieska. Artyści na ogół zbierają po prostu 12 piosenek i wydają płytę. Ja wiedziałem, że „Pieśń o Bogu ukrytym” jest spójna i ma konkretne przesłanie. Myśląc o następnej płycie, autorskiej, także z takim nastawieniem ją tworzyłem. Nie polegało to na tym, że nagram wszystko, co dotąd napisałem, tylko przemyślę wszystko od początku do końca, od pierwszej do czternastej piosenki. Wszyscy, którzy znają tę płytę wiedzą, że można tam znaleźć konkretną linię ideową.

 

Czyli?

 

Zaczęło się od młodzieńczego buntu, którego symbolem jest piosenka „On”. Śpiewam w niej: „Kiedyś miałem piękny dom, kiedyś miałem piękny sad. Przyszedł on i zabrał go. Przyszedł on i zabrał go.” I ciekawe jest, że ten „on” w okresie, kiedy pisałem tę piosenkę to był jakiś los, drugi człowiek, a tutaj nagle ten „On” nabrał dodatkowego, metaforycznego znaczenia. Zacząłem tę piosenkę inaczej śpiewać, jakbym miał do Boga pretensje, że mi coś zabiera, a ja nie chcę się zgodzić na stratę. Z tego buntu potem pojawiły się pytania o sens. Jest tam jedna piosenka nie w pełni autorska, do wiersza Janusza Szubera, sanockiego poety, dotykająca najbardziej egzystencjalnego pytania „Sens jaki tego wszystkiego?” Te pytania tak naprawdę doprowadziły mnie znowu do powrotu. Tym razem do rodziny. Napisałem piosenkę dla mamy „Bez korzeni nie ma skrzydeł” oraz „Piosenkę dla taty”. To był zresztą trudny czas. Moja mama zachorowała na nowotwór. Ta piosenka napisała się wtedy sama. Był to też taki kolejny powrót do Boga. Od buntu doszedłem do wdzięczności, afirmacji, pogodzenia się z tym, co jest.

 

Od momentu Twojego płytowego debiutu bardzo dbasz o swoich słuchaczy. Mam na myśli to, że często wydajesz płyty. Dużo piosenek z Ciebie wypływa. Co Cię napędza? Skąd one się biorą?

 

Hmmm... To ciekawe, bo napisałem też taką piosenkę „Prawda jest taka, że od lat nie robię nic...” Jak człowiek ma wolny zawód, to często zdaje mu się, że dni mu przeciekają. Nie siedzę przecież osiem godzin w pracy. Kiedy jeszcze pracowałem w radiu to miałem świadomość, że rzeczywiście pracuję „od – do”, ale kiedy to się skończyło, stałem się wolnym strzelcem i nie wiem, ile pracuję. Są dni, kiedy pracuję cały czas. Jeśli do tego doliczyć koncerty, gdzie trzeba dojechać, to jestem na przykład trzy dni w drodze. Na scenie parę godzin, a resztę czasu w samochodzie. Ktoś nawet powiedział, że artysta to zawodowy kierowca z programem artystycznym. Ale są też dni, kiedy wydaje mi się, że ten czas marnuję. Dlatego miło usłyszeć, że bardzo dużo robię, że bardzo dużo tworzę. Tak ustawiły mnie te dwie pierwsze płyty, a właściwie może jeszcze bardziej następna i spotkanie z Ernestem Bryllem. To jest właśnie to myślenie koncepcyjne, kategorią projektu, z pytaniem z tyłu głowy, które Ernest mi zadał, kiedy do niego pierwszy raz przyszedłem: – Po co my na scenę wychodzimy? Jaka jest idea? Wydaje mi się, że to przyspiesza pracę twórczą. Człowiek się już nie miota, nie zastanawia: a może to, a może tamto. Jest prosta myśl: trzeba to zrobić. Mamy projekt do wykonania. Taki a taki. Choć oczywiście praca twórcza to nie praca w fabryce na taśmie. Nie da się do końca zaplanować, kiedy człowiek napisze piosenkę. Natchnienie przychodzi w różnych momentach. Wtedy trzeba chwycić za gitarę i wyśpiewać kolejny wiersz. To jest nieprzewidywalne, spada na artystę trochę znienacka. Sam jestem zaskoczony, że wyrzuciłem z siebie kolejną piosenkę. Ale też wiem, że są warunki, które sprzyjają kreatywności.

 

Ile Brylla „pożarłeś”, żeby być tym, kim jesteś teraz?

 

Trzeba by zapytać Ernesta, ile go ubyło (śmiech). Ale myślę, że nie ubyło go za wiele. Nie mam poczucia, że go „pożarłem”, natomiast spotkanie go na swojej drodze, to jak strzelenie szóstki w totolotka. Mam szczęście do ludzi. Wspominałem jak ważne było poznanie Kamila. Gdybym nie zaprzyjaźnił się z nim w wieku dwunastu lat, pewnie w ogóle nie byłoby moich zainteresowań poetyckich. Ale Ernest Bryll stał się dla mnie ucieleśnieniem moich pragnień młodzieńczych: by mieć mentora, przyjaciela i partnera. Czasami jest tak, że mamy jakiegoś mistrza, wzorujemy się na nim, ale on jest daleko. Jest niedostępny. A ja mam go blisko. Mimo dzielącego nas wieku – 43 lat – nie ma między nami dystansu. Stworzyliśmy razem pięć albumów: „Brylowanie”, „Brylowanie live”, „Zejdźmy się jak na wilię”, „Golgotę Jasnogórską” i „Duchy poetów”. Pewnie dopiero za 10 – 20 lat, będę mógł powiedzieć, jak wiele mu zawdzięczam. Cały czas mam świadomość, że współpracujemy. Choć nie mamy w planach niczego nowego, to może jeszcze czymś zaskoczymy. Na pewno bez spotkania z nim nie byłbym tym, kim jestem. Ernest mógł się zdystansować od tego, co robię, a zdecydował się występować ze mną na scenie, prowadzić audycję, napisać książkę. To jest dowód jego zaufania, ale i uznania, że to, co robię jest wartościowe. Godne jego wielkości (śmiech).

 

Ja powiedziałam „pożarłeś” dlatego, że Ty nawet bezwiednie mówisz Bryllem, a on, mam wrażenie, ogromnie liczy się z Twoim zdaniem.

 

Myślę, że się liczy. Nigdy nie wpływał na wybór wierszy na którąkolwiek płytę czy na scenariusz koncertu. Daje mi ogromną swobodę. Pozwala mi nawet wybierać wiersze, które czyta podczas koncertów. Często mówi: – Ja wiem, co mnie się podoba w mojej poezji. Interesuje mnie, co twoim zdaniem jest w niej dobre. Poza tym myślę, że jak w każdej relacji jest tu wymiana w dawaniu i braniu. Ernest mówi, że ja niosę jego poezję. A doskonale zdaje sobie sprawę, jaka jest siła piosenki, bo trochę tych piosenek napisał. Poezja dzięki muzyce dostaje drugie życie. Jej zasięg się zwiększa. Trafia też do ludzi, którzy po prostu lubią piosenkę.

 

I w tym momencie muszę naszą uwagę skupić na... ścianie. W Twoim domu na jednej ze ścian, jedno pod drugim, wiszą dwa zdjęcia. Na jednym jesteś z tatą, na drugim z Ernestem. Myślę, że ta ściana jest szalenie ważnym miejscem.

 

To absolutnie nie jest przypadek, że te zdjęcia tak wiszą. Pamiętam taki koncert zaduszkowy u dominikanów na Służewie, gdzie Ernest czytał wiersz o swoim ojcu. Ma taki bardzo poruszający wiersz o tym, jak jego ojciec wraca z kampanii wrześniowej. Popatrzyłem na Ernesta i nagle zobaczyłem swojego ojca. Łzy mi stanęły w oczach. Odwróciłem się nawet, żeby nie pokazać publiczności, że płaczę. Uzmysłowiłem sobie, że w jakimś sensie Bryll stał się dla mnie ojcem. Czy ja się stałem dla niego synem? Tego nie wiem, choć żona Ernesta coś takiego kiedyś powiedziała. Pewnie trochę mnie usynowił, a ja go – nie wiem, jakie jest określenie...

 

Uojcowiłeś?

 

Uojcowiłem, niech będzie. Stał się dla mnie wzorem. Mówiłem zresztą, kiedy pytałaś o rodziców, że oni mnie wspierali i dopingowali, cieszyli się sukcesami, natomiast myślę, że nie byli w stanie zrozumieć mnie jako artysty. Obce im były moje dylematy i frustracje. To jest po prostu inny typ doświadczeń. A z Ernestem jest dokładnie odwrotnie. To jest facet, który tworzy od ponad 50 lat, pracował także jako dziennikarz, krytyk, szef zespołów filmowych... Bardzo bogata paleta doświadczeń. On doskonale to wszystko zna i po prostu się rozumiemy. Nagle spotykasz osobę, która jest jednocześnie dla ciebie przewodnikiem i przyjacielem.

 

Ja uważam tę ścianę za ogromnie ważną z jeszcze innego powodu. Otóż mężczyźni, których znam, w podobnym Tobie wieku, niezwykle rzadko mówią o tym, jak istotne jest to, jakimi mężczyznami oni sami się otaczają. Kobiety często mówią, że bez przyjaciółki żyć nie mogą, a panowie w ogóle jakby nie widzieli potrzeby takich przyjacielskich męsko – męskich relacji. A Ty się tym niemalże afiszujesz.

 

Odczuwam ogromny głód takiej męskiej wspólnoty i to od najmłodszych lat. Gdy czytałem książki Alfreda Szklarskiego czy Karola Maya, to najbardziej podobało mi się w nich męskie braterstwo, wspólna walka w słusznej sprawie. Te relacje z mężczyznami, przyjacielskie relacje, były dla mnie niezwykle ważne, na przykład przyjaźń z Kamilem. On nie tylko mnie otwierał na piosenkę poetycką, ale też był człowiekiem niezwykłej duchowości, zadawał istotne pytania. Myśmy nawet przez chwilę należeli do oazy. To była męska grupa. Nigdy wcześniej z czymś takim się nie zetknąłem: sześciu czy dziesięciu mężczyzn modlących się razem. Była w tym wielka siła, choć na początku pamiętam wielkie skrępowanie. To ważne w kontekście tego zdjęcia z tatą. Zostało zrobione w Ziemi Świętej. Wyjazd tam był prezentem na jego sześćdziesiąte urodziny. Pamiętam, że kiedy w szabat byliśmy pod Ścianą Płaczu, patrzyliśmy na mężczyzn: dziadków, ojców, wnuków. Wszyscy tańczyli, śpiewali, to było coś, co dzisiaj w naszej kulturze jest niemal nie do pomyślenia. Oczywiście mężczyźni razem chodzą na wódkę czy na mecze, to jednak za mało jest – a w naszej religii to już w ogóle jest dramat – takiej przestrzeni, w której mężczyźni są ze sobą. Nie tylko w rywalizacyjny sposób, ale też taki, że się ze sobą bratają i nie muszą być pijani, żeby okazać uczucia i powiedzieć o czymś osobistym. To jest częsty obrazek polskich wesel, imprez, że dopiero jak facet popije, to się użala, opowiada, rozluźnia, ale poza tym jest usztywniony i wycofany. Zatem ta tęsknota była zawsze we mnie ogromna. To jest jedno z takich zainteresowań, które na pewno będę chciał w twórczości rozwinąć. Tego do tej pory jest niewiele, ale jest taki głód. Był taki czas, że w Radiu dla Ciebie prowadziłem audycję „Rozmowy w męskim kręgu” i zapraszałem różnych mężczyzn, w różnym wieku, z różnymi doświadczeniami, różnych religii: był i taoista, i buddysta, i to były ciekawe rozmowy. Tęsknię za tym. Teraz te ruchy budzenia świadomości wśród mężczyzn można zauważyć, ale w ogólnym społecznym obrazie to dość marginalna sprawa.

 

Skoro jesteśmy w męskim świecie: od dłuższego czasu występujesz w stałym składzie. Można się pokusić o stwierdzenie, że znalazłeś sobie swój „męski krąg”?

 

Dobrze, że mi to uświadomiłaś. Bo to dla mnie aktualnie najważniejsza męska wspólnota. Gram z trzema wybitnymi muzykami: perkusistą Łukaszem „Sambą” Dmochewiczem, basistą Michałem Przybyłą i gitarzystą Tomaszem „Orłem” Rządem. Mam poczucie, że oni szanują moje piosenki i robią wszystko, aby brzmiały one jeszcze lepiej. Zawsze towarzyszy nam też akustyk Jan Jędrzejczyk. To męskie porozumienie poza słowami we wspólnym działaniu. I to jest chyba istota męskości…

 

Działanie? Kobiety też bywają nastawione na aktywność?

 

Chodzi o twórczość. O tworzenie czegoś z niczego. Zapominamy o tym często. O tym, że atrybutem męskości jest twórczość. Na drugie mam Dawid. A król Dawid łączył w sobie wojownika, króla, kochanka i artystę.

 

Aż mnie korci, żeby zapytać – skoro zespół to jeden organizm – kto jest królem, kto wojownikiem, kto kochankiem, a kto artystą (śmiech)?

 

Zostawmy to na inną rozmowę (śmiech).

 

To zmieniamy optykę teraz. Powtarzasz często na koncertach, że gdy napiszesz piosenkę adresowaną do Boga, to bywa odbierana jako adresowana do kobiety. I na odwrót. Ile miejsca na kobiecy pierwiastek jest w Twoim życiu?

 

Oooo, dość dużo. Ja generalnie uwielbiam kobiety (śmiech). I to od najmłodszych lat. I jakoś to uwielbienie jest odwzajemniane (jeszcze więcej uśmiechu). Tak, kobiety są dla mnie motorem działań. Jak mówiłem, to się zaczęło już kiedy byłem nastolatkiem, kiedy rozpoczynałem naukę gry na gitarze...

 

... dla harcerek (śmiech).

 

Rzeczywiście ta motywacja robienia wrażenia na płci pięknej była zawsze silna. Ktoś kiedyś powiedział, że aby dobrze śpiewać, to trzeba mieć 40 lat i mieć wielokrotnie złamane serce, więc...

 

... dążysz ku doskonałości?

 

To też kobietom zawdzięczam (śmiech). Zresztą sam nie byłem dłużny, z czego oczywiście nie jestem dumny. W moim życiu osobistym było podobnie ja w twórczym: wzloty i upadki, sukcesy i porażki. Czasami sobie myślę, że wolałbym niektórych osób nie zranić. A z drugiej strony... Kiedy słucham piosenki Edith Piaff „Niczego nie żałuję”, to te słowa głęboko mnie poruszają. To jest chyba też prawda o mnie: nie żałuję nic a nic.

 

A lubisz siebie?

 

(westchnięcie)

Nastało milczenie. Bo ja wobec siebie jestem strasznie surowy. Często jestem z siebie niezadowolony. Najbardziej krytyczny jestem właśnie wobec siebie samego. Po latach doszedłem do tego, że tak naprawdę złość, którą odczuwam wobec innych ludzi, kieruję wobec siebie. I w ten sposób sobie szkodzę. Nawet jedna z ostatnich piosenek o tym mówi. Bardzo często traktujemy złość jako uczucie tylko i wyłącznie negatywne, które jest destrukcyjne, które zabija relacje, szkodzi. A tak naprawdę złość jest uczuciem, które nas chroni, które nam może pozwolić postawić granice, kiedy ktoś je narusza. Nie zauważa nas, nie docenia, deprecjonuje. Myślę, że świadome korzystanie z zasobu, jakim jest złość, mogłoby się przyczynić do zdrowia wielu osób. Na pewno do mojego zdrowia wewnętrznego. Może wtedy byłbym mniej krytyczny wobec siebie i bardziej bym siebie lubił? Jeśli mam więc odpowiedzieć krótko na to pytanie: chciałbym się lubić bardziej.

 

Po tych dwudziestu latach tworzenia, co zapisujesz po stronie plusów? Tych największych?

 

Kiedyś byłem na warsztacie psychologicznym, który polegał na tym, że mieliśmy cofnąć się w swoją przeszłość, trzymając w rękach taki wyobrażeniowy koszyczek i zbierać do niego tylko dobre wspomnienia. To było dla mnie bardzo trudne doświadczenie. Zobaczyłem jak bardzo karmię się tymi negatywnymi. Jak bardzo te negatywne wydarzenia, albo takie, które zinterpretowałem jako negatywne, odcisnęły na mnie piętno. Myślę, że w ogóle naszym problemem społecznym jest to, że karmimy się złymi rzeczami. Zasada „bad news is good news” być może oddaje także stan naszej psychiki, a już na pewno polskiej psychiki.

 

To co Ci się udaje teraz włożyć do tego koszyczka?

 

Mówiłem już o sukcesie w Polskim Radiu Katowice. Był też sukces na takim festiwalu, który już nie istnieje, ale dla mnie był niezwykle ważny. To był festiwal Augustowskie Noce z Gwiazdami w sierpniu 1998 roku, po pierwszym roku studiów. W jury zasiadali Wojtek Waglewski, Mateusz Pospieszalski oraz Ela Adamiak. Pamiętam, że organizatorzy przedłużali oczekiwanie na werdykt. W czasie rejsu po Kanale Augustowskim dobrze bawili się moim kosztem: – Byłeś blisko Marcin, ale tym razem się nie udało. Ten rejs trwał kilka godzin, więc wróciłem zdołowany. I nagle ogłoszenie werdyktu. Okazuje się, że dostałem główną nagrodę i nagrodę publiczności. Nagrodą było 1000 dolarów, dostałem też pierwszy telefon komórkowy. To było coś niezwykłego. A nagroda publiczności to już w ogóle szaleństwo. Graliśmy chyba z siedem bisów. Po mnie, jako gość występował Robert Kasprzycki i już się denerwował w kulisach, że ciągle nie może rozpocząć koncertu. Publiczność chciała naszego występu i wszyscy krzyczeli „Elvis, Elvis!” Miałem wtedy takie dłuższe baki. Nigdy nie śpiewałem piosenek Presleya, ale jakieś tam podobieństwo wizualne było i rzeczywiście czułem się jak megagwiazda. To było niesamowite. Tego się nie zapomina. Ale oprócz takich spektakularnych koncertów, gdzie ludzie byli zadowoleni, gdzie były owacje, to bardzo cenne są dla mnie takie osobiste spotkania z ludźmi, którzy zwierzają mi się, jak ważne są dla nich moje piosenki, jak zmieniły ich życie. Pamiętam, jakiś student podchodził do mnie i mówił: – Zawsze jestem na pana koncercie, gdy coś ważnego dzieje się w moim życiu i nie wiem, co mam zrobić. I w pana piosence dostaję odpowiedź. Albo dziewczyna w Zamościu, która dziękuje, że napisałem piosenkę dla mamy, bo dzięki niej ona poprawiła sobie relacje ze swoją mamą. Jeszcze inna mówiła, że jej mama umierała na raka i do końca słuchała mojej płyty z wierszami Wojtyły. Kiedy dostaję od ludzi informację zwrotną, że moje piosenki są ważne, że pozwalają przetrwać trudne momenty, to to są największe dary od ludzi, jakie można otrzymać.

 

To teraz mam dla Ciebie takie ćwiczenie: jest piosenka „Zapach lata” z konkursu w 1994 roku i piosenka „Naga chwila” z roku 2014. Popatrz na tych „dwóch Marcinów” i drogę, którą przeszedłeś od jednego do drugiego. Jakie pole ogarnęły Twoje piosenki?

 

Trudne zadanie, ale myślę, że można zauważyć pewną kontynuację albo jakieś części wspólne. Kiedy zaczynałem swoją drogę, w ogóle nie stawiałem sobie takich pytań, po co to wszystko? Kim jestem? Wtedy liczyła się naturalna ekspresja. Cudem było to, że człowiek w ogóle coś tworzył, wyrzucał z siebie, że brał jakiś tekst, robił do niego muzykę i to się jakoś składało. Ale w nieświadomości jest dużo prawdy. Ta pierwsza piosenka do wiersza Kamila Reńdy „Zapach lata” to była taka tęsknota za tym, żeby być usłyszanym. Dzisiaj, kiedy sobie to śpiewam to do mnie tak dociera: „Nie byliśmy pewni, czy nasze słowa będą płynęły całkiem swobodnie.” Jak ważne jest to, żeby one płynęły, żeby znalazły odbiorcę. Jest w tym prościutkim tekście też jakiś mistycyzm. Myślę o koncentracji na chwili obecnej, o tym, że istnieje tylko tu i teraz, a przeszłość i przyszłość to kajdany naszego istnienia. Kamil napisał „a białe chmury płyną po niebie, pod nimi głośno ćwierka ptak, a wiatr się w zbożu zatrzymał, zatrzymał się także czas.” Niby takie proste i urocze, ot, wróbel ćwierka, a jednak w tej ulotnej chwili zamyka się wieczność. Jest w tym coś niezwykłego, co mnie musiało naznaczyć od samego początku. Ponadto zacząłem od Leśmiana. On był poetą zawieszonym między niebem a ziemią. Niektórzy mówią, że ateistą. Ale nie zgadzam się z tym. W jego wierszach pojawia się osobowy Bóg. Jedna z moich pierwszych piosenek powstała do wiersza „Śmierć wtóra”. To w ogóle dziwne – jak można mając 15 lat śpiewać coś takiego: „Boże, Boże, gdzie twoje lazury, straszno zmarłym umierać raz wtóry. Straszno nie być pod żadnym namiotem. Cicho, ciszej, nie mówmy nic o tem". Podmiot liryczny ma pretensje do Boga o to, że być może ludzie będą umierać drugi raz na Sądzie Ostatecznym. Można tak pomyśleć: ludzie umrą tu na ziemi, ale jeśli na Sądzie Ostatecznym będą skazani na wieczne potępienie, czyli nie będą z Bogiem, umrą kolejny raz. Dlaczego ja to zaśpiewałem? Jest we mnie coś, co jest mądrzejsze ode mnie samego, co pchało mnie do tego, żeby tego rodzaju rzeczy wyśpiewywać. I to są naprawdę głęboko egzystencjalne pytania. Religijne pytania. Śpiewając wtedy tę piosenkę nigdy bym nie przypuszczał, że dwanaście lat później wydam płytę z wierszami Karola Wojtyły. Czyli jednak ciągle stajemy wobec najważniejszych pytań dotyczących życia, śmierci, Boga. Z kolei w innej z pierwszych piosenek „Rozstaje" śpiewam: „Na rozstaju dróg, na rozstaju dróg rośnie sad. W sadzie mieszka szalona dziewczyna. Serce trzepocze ci jak ptak, gdy opowieść swą zaczyna”. Też taka leśmianowska pieśń. Kobieta, do tego szalona i ten rozstaj dróg, to jest ciągłe rozdarcie. Raz idziemy w jedną, raz w drugą stronę, a kobieta szepcze jeszcze coś innego. I którą tu wybrać drogę?

 

A w 2014 roku śpiewasz „dla mnie jest ważna ta, która jest”. Czyli to jest ciągle ten sam ocean, po którym pływasz, tylko łódki zmieniasz?

 

To nie jest tylko kwestia zmieniania łódek. Pływam wciąż po tym samym oceanie, ale trochę tak, jak w filmie „Wielki błękit”, coraz głębiej schodzę. Ocean jakby ten sam, ale inny poziom zanurzenia.

 

Czym się teraz karmisz?

 

Co jakiś czas szukam nowej inspiracji. Był czas, że filmy były dla mnie takim pokarmem. Ciągle są, ale teraz rzadziej chodzę do kina. Natomiast ostatnio, co dla niektórych ortodoksyjnych katolików może być straszne, czy niebezpieczne, niezwykle pasjonuje mnie mistyka i medytacja chrześcijańska. Gdyby nie muzyka, tej drodze mógłbym oddać życie. Gdybyś mi zadała pytanie, co mógłbym robić, gdybym nie był muzykiem, to może mnichem? Podejrzewam, że kontemplacyjnym. Ale może przesadzam? Zastanawiam się też, na ile to fascynacja na użytek twórczości. Pociąga mnie spotkanie Wschodu i Zachodu. Nie mam lęku, że wschodnie religie zabiją chrześcijaństwo albo rozmiękczą doktrynę. Jest we mnie ciekawość innych kultur, innych doświadczeń, która może nas tylko wzbogacić. Interesuję się tradycją Wschodu, buddyzmem zen, ale zawsze w związku z chrześcijańską tradycją kontemplacyjną. Byłem w tym roku na Górze Athos. Tam właśnie mnisi przez lata praktykowali Modlitwę Jezusową. Do dzisiaj to jest indywidualna praktyka mnichów. Tego rodzaju doświadczenie bezpośredniej Boskiej obecności jest tajemnicą, która frapuje, w której chce się być.

 

Odebrałam to jako pewną obawę, że duchowość może być na użytek twórczości. A może jest na odwrót?

 

Że twórczość jest na usługach duchowości?

 

Właśnie.

 

Jeżeli tak jest, to bardzo bym się z tego cieszył, ale jest to poza mną. I chyba wolałbym sobie z tego nie zdawać sprawy, bo mógłbym tylko przeszkadzać. Co prawda Jezus powiedział: to nie wy mnie wybraliście, ale ja was wybrałem, ale wolałbym nie mieć przekonania, że jestem wybrany. Nie chcę o sobie myśleć w kategoriach ewangelizatora czy kogoś wyjątkowego. Wolę po prostu wykonywać swoją robotę najlepiej jak potrafię.

 

Ale znasz ten cytat, że „poeci to naczynia święte”?

 

Nie kojarzę, choć pewnie gdzieś go słyszałem.

 

To Friedrich Hölderlin, prekursor romantyzmu. Jego najsłynniejszy tom nazywa się „Co się ostaje, ustanawiają poeci”.

 

Po pierwsze nie jestem poetą. Ten cytat nie dotyczy pieśniarzy.

 

Och, idzie o metaforę...

 

Coś w tym jest, że moja fascynacja poezją jest bliska fascynacji duchowością. Ale chyba nie wszyscy poeci tak o sobie myślą. Najlepiej, gdy poeta o sobie tak nie myśli. Jeśli inni tak o nim myślą – pół biedy. Ale gdybym ja miał o sobie myśleć w takich kategoriach, byłbym sparaliżowany. Właśnie o tym mówiłem wcześniej w kontekście tej idealizacji. Artysta musi strasznie z tym uważać. Nawet jeżeli jest tak postrzegany, nie może do końca w to uwierzyć, bo wtedy ma poczucie niezwykłej wyjątkowości, misji, a on musi bardziej zaglądać w swoje wnętrze: głębiej, i głębiej, przenikać te swoje mroki, żeby tam jakąś perłę znaleźć i się nią podzielić. Trudno mi zresztą takie komplementy przyjmować, choć się zdarzają. Wiem, że to jest właśnie ta idealizacja, bo ludzie patrzą na mnie tylko przez pryzmat mojej twórczości. Ale ja nie jestem swoją twórczością. Ona przez mnie przepływa i ze mnie wypływa. Ale artysta nie jest swoją twórczością. To jest dar, którym się człowiek dzieli. Oczywiście nasza osobowość się w tym odbija, ale twórczość nie jest bezpośrednim odbiciem całego człowieka. Wystarczy spojrzeć na historię. Było wielu wariatów, szaleńców, skrajnych abnegatów, którzy tworzyli wielkie rzeczy. Moim zdaniem to jest tylko dowód na to, że talent pochodzi od Boga. Inaczej się nie da tego wytłumaczyć. To nie było tylko z nich. Nie tylko sobie to zawdzięczali, choć oczywiście wysiłek i praca są potrzebne, aby z tego talentu użytek dla ludzi zrobić.

 

No właśnie – talent dostajemy nie dla siebie, a dla innych. Kim są ci inni dla Ciebie? Lubisz innych ludzi?

 

Coraz bardziej, im bardziej jestem wyrozumiały dla siebie, im bardziej akceptuję siebie, tym bardziej akceptuję innych. U mnie to jest na takiej zasadzie: im surowsi jesteśmy dla siebie, tym surowsi jesteśmy dla innych. Ludzie mnie zadziwiają. Trzeba wiedzieć, że każdy artysta jest trochę egocentrykiem, patrzy na ludzi prze swój filtr. A ludzie mają skrajnie inne gusta, postrzeganie, inną emocjonalność. Mnie często zadziwia, że kogoś porusza to, kogoś tamto, że to bogactwo przejawia się w różnorodności. Że każdy na tym świecie jest potrzebny, jest po coś. I w ogóle, że jesteśmy potrzebni sobie nawzajem.

 

Egocentryk, mówisz. Ludzie są Ci potrzebni?

 

Bardzo. Egocentryk na ogół myśli w kategoriach: inni ludzie są mi potrzebni, żeby potwierdzali, jaki jestem wielki. Tacy ludzie traktują innych jak lustra. Jest wiele piosenek na ten temat. Świadomy artysta, świadomy człowiek to ten, który się rozwija wewnętrznie. A ten rozwój, skoro mówiłem o kontemplacji, to jest też nowe patrzenie. Inne postrzeganie siebie i innych. Nie jestem taki sam, jaki byłem, mając lat 16. I mam nadzieję, że jutro nie będę taki jak dziś.

 

Powiedziałeś wcześniej, że artysta nie jest swoją twórczością, ale wiele osób zna Cię tylko z twórczości: z płyt, z telewizji, może pamięta z radia, albo kojarzy Twój głos z reklamy. Kim jesteś, gdy nie jesteś artystą? Albo inaczej: może jesteś nim cały czas, tylko masz dodatkowe epizody w swoim dossier?

 

Czasami zastanawiam się, czy ja w ogóle jestem artystą? Gdy czytam wspomnienia tuzów literatury, jak zakasywali rękawy, od rana do wieczora zasuwali, zmagali się z tym trudem pisania, wtedy sobie myślę: Boże, ja wcale nie jestem takim artystą, nie mam takiej męki twórczej. To znaczy jakąś tam mam, ale absolutnie nie w takim wymiarze. Ernest Bryll mówił mi, że powieściopisarze mają najtrudniejszą pracę, która wymaga ogromnej koncentracji przez długi czas. Dlatego on woli pisać poezję, bo ta koncentracja jest potrzebna, ale na krótko. I ja chyba w piosence mam podobnie: jakiś przebłysk i potem można piosenkę szlifować, ale ten moment błysku trwa, dajmy na to, kilkanaście minut, może godzinę. Zatem co ja robię? Sam do końca nie wiem. Artystą się chyba po prostu bywa. Są tacy, którzy żyją po artystowsku, cały czas są artystami. Od niektórych się wręcz tego wymaga. Przez długi czas fascynowałem się takimi postaciami z Młodej Polski, gdzie artysta to ten, który chodzi w czarnej pelerynie i kapeluszu. Od razu widać, że artysta. A ja? Kiedyś od Stefana Brzozowskiego usłyszałem, że artystą jest się na scenie, a poza sceną trzeba być biznesmenem. Pewnie nie wszyscy artyści tak mają, ale ja trochę musiałem kombinować przez te 20 lat, a już na pewno przez ostatnie 10, jak zarobić na swoją twórczość. Założyłem firmę, sam wydaję swoje rzeczy. Pracowałem i pracuję głosem jako lektor. W jakimś sensie to jest też artystyczna robota, ale trochę na usługach komercji. Jasne, jest we mnie takie pragnienie, żeby nic poza twórczością nie robić i żyć tylko i wyłącznie z muzyki, ale nie wiem, czy to możliwe. Jedni mówią, że tylko wtedy jest się prawdziwym artystą, jeśli człowiek żyje z tego, co stworzy. Bryll z kolei mówi, że zawsze robił coś innego poza poezją i że tylko wtedy czuł się wolny, bo jego twórczość nie była zależna od koniunktury, od zamówień, od tego, czego chce publiczność.

 

Czyli nie masz piosenki napisanej li-tylko dla mamony?

 

Nie mam, ale chciałbym mieć taką. W takim sensie, jak to chyba też Grzegorz Ciechowski powiedział, że każdy artysta chciałby być niszowy a jednocześnie sprzedawać miliony płyt. Chciałbym mieć taką piosenkę, którą napisałbym z serca, i która jednocześnie przynosiłaby miliony z ZAIKS-u. Bardzo bym chciał (śmiech).

 

A gdy zakładasz legginsy do biegania, czujesz się artystą?

 

W jakimś sensie tak, bo bycie artystą to jest bieg długodystansowy. Nie miałem tej świadomości zaczynając w wieku 16 lat. Dzisiaj świat jest nastawiony na szybki sukces. Trochę jak w tym internetowym memie o kobietach: Czego chcemy? Nie wiemy! Kiedy tego chcemy? Natychmiast! Albo jak śpiewał Freddie Mercury „I want it all and I want it now”, czyli chcę wszystkiego i chcę to teraz. I ja taki byłem. Ale z wiekiem człowiek pokornieje. Gdy patrzę na nastoletniego siebie, to wiem, że tego rodzaju myślenie było zabójcze. A prawda jest taka, że siły trzeba rozłożyć i myśleć o tym, że jest do pokonania ogromny dystans. Ernest Bryll niedługo skończy 80 lat, tworzy od ponad 50 lat. To rzeczywiście jest długodystansowy bieg. Raz się biegnie lepiej, raz gorzej. I najważniejsze: tak jak na zawodach, czy biegu ulicznym, nie ścigamy się z innymi, ale tak naprawdę z samymi sobą. I w twórczości też tak jest. Artysta ma tę straszną słabość: porównywanie się z innymi. Te wszystkie „Boże, jak oni śpiewają, jak oni grają, jak oni komponują... Po co ja to robię, skoro jest tylu zdolniejszych ode mnie?” A Bryll mi powiedział, że dał sobie spokój z porównywaniem, kiedy zobaczył jak pisze Grochowiak. – Nie ma szans, że ja tak będę pisał, ale Grochowiak nie napisze tak jak ja... Nikt nie napisze tak jak ja. Nikt nie zaśpiewa tak jak ja. Nikt nie zrobi takiego koncertu jak ja. Jestem jedyny i niepowtarzalny. Jedyne co mogę zrobić, to zagrać następny koncert, zaśpiewać lepiej, choć „lepiej” to też niedobre słowo, z większą dojrzałością, z większą uważnością, z większą świeżością, bo coś nowego odkryłem. Zatem bieganie jest rzeczywiście artystyczne.

 

Pamiętasz od czego zaczęliśmy tę rozmowę?

 

Już teraz zapomniałem.

 

Zapytałam, czy się boisz. Teraz, pod koniec naszej rozmowy, boisz się czegoś?

 

Że zapomnę o tym, co jest najważniejsze. I boję się samego siebie.

 

Co masz na myśli?

 

Że my sobie sami możemy często bardziej zaszkodzić niż ktoś z zewnątrz. Chodzi o to, żeby samemu sobie nie przeszkadzać. Samego siebie nie karać. Samego siebie nie umniejszać. Samemu sobie nie zatruwać życia. Ktoś powiedział, że piekło to inni...

 

Jean-Paul Sartre.

 

Ja myślę, że to nie inni. W filmie „21 gramów” pada takie zdanie: piekło jest tutaj… Ale też tutaj jest niebo.

 

I wskazujesz własną głowę.

 

„Mieszka w tobie niebo i piekielna męka. Z dróg, co jest wybierasz, każda ci dostępna” - napisał Angelus Silesius.