Nigdy nie lubiłem pielgrzymek. Wędrowanie w licznej grupie drogami przede wszystkim asfaltowymi, wspólne śpiewanie, a właściwie wtórowanie księdzu dzierżącemu megafon, wydawało mi się czymś
kuriozalnym. A jednak rzeczy nie są takimi, jakimi się wydają.
W latach 2008-2009 w Telewizji Puls wspólnie z Moniką Białek prowadziłem program „Niedzielnik”. Tuż przed wakacjami przygotowywaliśmy audycję o niecodziennych pielgrzymkach. Jednym z gości był uczestnik pielgrzymek hippisowskich, zwanych także pielgrzymkami różnych dróg. Od końca lat siedemdziesiątych organizuje je ks. Andrzej Szpak. Nasz rozmówca przyszedł w koszulce z wielką żabą z napisem "Nie kumam". Naprawdę trudno mi było powstrzymać śmiech. Jakoś wytrzymałem, ale rozmowy, niestety, nie pamiętam. Następnie pojawił się były recydywista - Marek Ksieniewicz. Opowiadał o pielgrzymce osób niepełnosprawnych. Uczestniczył w niej co roku, bo tam dokonała się jego przemiana. Stwierdził nawet, że 15 lat kryminału to było za mało, aby się zresocjalizować. Wystarczyła jednak jedna pielgrzymka, podczas której musiał się opiekować osobą na wózku inwalidzkim. Skąd na takiej pielgrzymce więźniowie? Naczelny kapelan więziennictwa wpadł na pomysł, aby w ramach resocjalizacji wysyłać na pielgrzymki od kilku do kilkunastu więźniów. Pomysł wypalił. Jak na razie nikt z więźniów nie uciekł, wielu zmieniło radykalnie swoje życie.
To połączenie słabości niepełnosprawnych osób z dziką, często agresywną siłą reprezentowaną przez więźniów zaintrygowało mnie. Dlatego po programie poprosiłem Ksieniewicza, aby zabrał mnie ze sobą na taką pielgrzymkę. Postawiłem jednak warunek, że ma mnie przydzielić do konkretnej niepełnosprawnej osoby. Powiedział: - Nie ma sprawy. Ale z miny wyczytałem, że nie wierzy w moje szczere chęci i to, czy pojawię się 4. sierpnia na miejscu zbiórki. Postanowiłem go zaskoczyć. W pełnym rynsztunku pielgrzyma stawiłem się przy kościele św. Józefa na warszawskiej Woli. Odnalazłem go bez trudu. Jest wysokim, rudowłosym, dobrze zbudowanym gościem, z którym raczej nie chciałbym zadrzeć. Na powitanie pewnym głosem powiedziałem: - Cześć Marku, zgodnie z obietnicą jestem. Masz dla mnie kogoś? On, lekko zaskoczony, szybko odpowiedział: - Tak, tak, chodź za mną. Przedstawił mnie pani Barbarze, obok której na wózku inwalidzkim siedział jej niepełnosprawny syn. - To jest pan Marcin i pomoże pani w opiece nad Markiem. Powiedział to jedno zdanie i sobie poszedł. Pomyślałem: chciałeś chłopie, to masz. Byłem skonsternowany. Wyobrażałem sobie, że będę się opiekował kimś niepełnosprawnym, ale ruchowo. Tymczasem przed sobą miałem mężczyznę mniej więcej w moim wieku, ale upośledzonego umysłowo i jego wystraszoną mamę, która patrzyła na mnie badawczo. Później okazało się, że pani Barbara wzięła mnie za więźnia. Ale coś jej się nie zgadzało. Jak powiedziała, za dobrze mi z oczu patrzyło, poza tym odróżniałem się znacząco od napakowanych więziennych typów. Nie miałem też ani jednej niebieskiej dziary.
Marek podał mi rękę i patrzył na mnie osowiałym wzrokiem. Myślałem, że nie mówi w ogóle i że nie chodzi, w innym przypadku nie siedziałby na wózku. Szybko zweryfikowałem swoje sądy. Pielgrzymka ruszyła i wszyscy zaczęli śpiewać piosenkę zaczynającą się od słów „Pytasz, skąd we mnie ten entuzjazm”. Marek aż podskakiwał z radości i krzyczał: entuzjazm, entuzjazm! Entuzjazm udzielił się także i mnie. Wózek z uradowanym Markiem wydał mi się całkiem lekki, więc i perspektywa prawie 300 km do pokonania przestała być taka straszna. Na pierwszym postoju okazało się, że Marek jednak chodzi. Od razu zszedł z wózka, zaczął biegać od jednej do drugiej osoby i wyrywał im napoje z rąk. Gdy natrafił na colę, potrafił wypić duszkiem całą butelkę. Było to zabawne, ale tylko na początku. Już na drugim odcinku pielgrzymki Marek co chwilę krzyczał, że chce mu się sikać. Musieliśmy się zatrzymywać, a on nie bacząc na przechodzących pielgrzymów sikał, niestety nie zawsze w kierunku przydrożnego rowu. Odwracałem go, tłumacząc mu, że to nie za ładnie tak paradować z przyrodzeniem na wierzchu. Na ogół mnie słuchał. Później musieliśmy gonić swoją grupę. On oczywiście siedział na wózku, który ja pchałem. Kondycję więc sobie poprawiłem…
Poza śpiewaniem i piciem coli, Marek uwielbiał też przeklinać. Zawsze po jakimś bluzgu przepraszał. Zorientowałem się, że w ten sposób zwraca na siebie uwagę. Choć na pierwszy rzut oka, a raczej ucha, wyglądało to tak, jakby Marek miał zespół Tureta. Najpierw żarliwie się modlił śpiewem: Święta Maryjo, Matko Boża…, a nagle rzucał: pier… klasztor. To strasznie bawiło więźniów idących obok, ale przerażało starsze panie z kółka różańcowego. Niektóre szły na skargę do ks. Stanisława Jurczyka, organizatora pielgrzymki. On ze stoickim spokojem zawsze odpowiadał, że to jest pielgrzymka osób niepełnosprawnych, więc jeśli się komuś nie podoba, powinien wybierać sobie inną. I to była święta prawda. Wszystko na tej pielgrzymce było podporządkowane osobom niepełnosprawnym, to my dostrajaliśmy się do nich, do ich potrzeb, ich rytmu, ich postrzegania świata. Co ciekawe, mimo zmęczenia fizycznego, które oczywiście było odczuwalne już po pierwszym dniu, psychicznie każdy z wolontariuszy odżywał. Ja uświadomiłem sobie, że przestałem myśleć o sobie, o swoich problemach. Zresztą w konfrontacji z problemami osób niepełnosprawnych i ich rodzin, nasze problemy naprawdę wydają się błahostką. Człowiek cieszy się, że chodzi, mówi, słyszy. To naprawdę cud. Na to zresztą moją uwagę zwrócił Marek Ksieniewicz, który co jakiś czas pojawiał się obok mnie i sprawdzał, jak sobie radzę. Wspominał: - Kiedy szedłem pierwszy raz w tej pielgrzymce, uświadomiłem sobie jedno. Tylu ludziom wyrządziłem krzywdę, tylu ludzi pobiłem, okradłem. Piętnaście lat więzienia za to całe zło, to naprawdę niewielka kara. Oni, tu pokazał na niepełnosprawnych, nic nikomu nie zrobili, a mają dużo gorzej niż ja. Słuchając go, można było rzeczywiście pomyśleć, że rozmawia się z nawróconym łotrem.
Ale dawna natura od czasu do czasu się odzywała. Przechodząc przez jakąś wieś, usłyszeliśmy wielki przebój rosyjski „Biełyje rozy”. Ktoś w jednym z domów puścił go na cały regulator. Ksieniewicz się uśmiechnął i zaczął swoją opowieść: - Ta piosenka zawsze będzie mi się kojarzyć z moim dawnym życiem. Byłem wtedy związany z rosyjską mafia. Napadaliśmy na tiry, które przewoziły metale kolorowe: kobalt, nikiel. Pamiętam, że po upłynnieniu towaru bawiliśmy się w hotelu jednego z przygranicznych białoruskich miast. W naszych pokojach wszystkie tapczany były wypełnione dolarami, niektórzy z nas w restauracji odpalali sobie zwiniętymi setkami papierosy, a na stołach tańczyły nagie prostytutki. Czułem się jak król życia. Choć mało brakowało, a bym je stracił. Pobiłem jednego gościa na dyskotece, Czeczena. Jak się później okazało syna jednego z mafiosów. Następnego dnia przyjechali po mnie, zapakowali do bagażnika mercedesa i wywieźli w las. Tam na kolana rzucili przed tym mafiosem. On przeładował pistolet. Całe życie przeleciało mi przed oczami, zdążyłem się tylko przeżegnać. Strzał jednak nie padł, zostałem tylko dość mocno pobity. To było ostatnie ostrzeżenie. Dla mnie cudowne ocalenie…
Kto wie, może uratował go ten znak krzyża? To ciekawe zresztą, że mafiosi są na ogół religijni. Paradoks? Tak, jak cała ta pielgrzymka, na której spotykają się ci, którzy w normalnych warunkach nigdy by się nie spotkali.
Write a comment
jazzon77 (Saturday, 18 July 2015 10:44)
Tak, ta pielgrzymka jest inna niż wszystkie. Od naszych podopiecznych można się wiele nauczyć. Dzięki za ten wpis. Przypomniałem sobie moje pierwsze emocje i przemyślenia z początków mojej przygody z niepełnosprawnymi. To już 21 lat. I 19 od mojej pierwszej z nimi pielgrzymki.
niemuzyczna; ) (Saturday, 18 July 2015 14:01)
Dzięki Ide To najlepszy czas w roku