Dary zen dla chrześcijan?

W ostatni wtorek byłem na wykładzie ojca Roberta Kennedy’ego, jezuity i mistrza zen. Jego przyjazd do Polski wzbudził wiele kontrowersji, zwłaszcza w konserwatywnych środowiskach katolickich. Straszono, że to atak na wiarę, próba rozmiękczenia doktryny, otwieranie się na działanie złego ducha, itd. Poziom lęku i nieufności był dla mnie zaskakujący. Należę bowiem do osób, które lubią poznawać nowe punkty widzenia, inne kultury i religie. „Inny” to dla mnie dar, a nie zagrożenie. Z tym większą ciekawością ruszyłem na spotkanie z kimś, o kim wiedziałem, że jest jezuitą, profesorem teologii, japonistą, psychoterapeutą i mistrzem zen. Jak to wszystko można w sobie pomieścić, jak to pogodzić? Kennedy’emu się to udaje. To człowiek zwyczajny-niezwyczajny. Bardzo naturalny, bezpośredni, ale jednocześnie skoncentrowany, uważny, przenikliwy i dociekliwy. Niestety, spotkanie nie było do końca udane, tłumacz nie radził sobie ze swoim zadaniem. Na sali słychać było szemrania i jęki zawodu, kiedy coś było źle albo nieudolnie przetłumaczone. O. Kennedy jakby to wyczuwał, co jakiś czas uderzał w gong i wszyscy zapadaliśmy w minutową medytację, która na nowo wprowadzała spokój i wewnętrzne wyciszenie. Pierwszy raz byłem świadkiem czegoś takiego. A gdyby tak w naszych rodzinnych czy politycznych kłótniach robić takie minutowe przerwy?

O. Kennedy na początku opowiedział, że kiedy po raz pierwszy w Japonii spotkał się z mistrzem zen Yamadą, usłyszał od niego: „Nie chcę uczynić cię buddystą, ale chcę uczynić cię pustym, abyś mógł naśladować swojego Pana, Jezusa Chrystusa”. Skojarzyło mi się to z opowieścią Leonarda Cohena, który od swojego nauczyciela zen, także Japończyka, usłyszał, że jego pragnieniem jest, aby Cohen stał się lepszym żydem, a nie buddystą.

Czy my katolicy (a słowo „katolikos” oznacza uniwersalny, powszechny) potrafimy być tak otwarci? Czy nie ma w nas pychy ewangelizatorów, bo wiemy lepiej? Czy nie zamykamy się na mądrość, która mogłaby nas wzbogacić? O. Kennedy kilka razy podkreślał, że zen i chrześcijaństwo to dwie różne drogi. Nie oznacza to jednak, że nie możemy się uczyć od siebie nawzajem. Nawet jeśli sprowadzić zen tylko do praktyki uważności i dyscypliny, jej owocem może być np. głębsze i pełniejsze przeżywanie liturgii, która dla wielu bywa nudnym rytuałem.

Dzisiaj byłem na spotkaniu medytacyjnym we Wspólnotach Jerozolimskich. Pojawiła się na nim kobieta w podeszłym wieku, która wyznała, że była kiedyś zafascynowana buddyzmem, ale wróciła do chrześcijaństwa. Ochrzciła się trzydzieści lat temu, a teraz co sobotę od ósmej do piętnastej adoruje Najświętszy Sakrament. Trudno opisać jak błyszczały jej oczy…

Podobne spotkanie miałem po wykładzie z o. Kennedym. Wychodząc z Collegium Bobolanum, podzieliłem się swoimi nie wyrażonymi wątpliwościami z siostrą Stefanią, która praktykuje modlitwę Jezusową: „O. Kennedy mówił, że zen jest działaniem, które prowadzi do współczucia. Chciałem go zapytać, czy jest jakiś praktyczny wymiar tego działania i współczucia? Bo nie słyszałem, aby buddyści zajmowali się bezdomnymi, chorymi czy wykluczonymi”. I nagle podszedł do nas nieznany mi wcześniej mężczyzna i powiedział: „Tego właśnie w buddyzmie nie ma, dlatego wróciłem do Kościoła. Praktyce zen zawdzięczam to, że doświadczyłem Boga, wręcz Go dotknąłem. Ale to dla mnie było za mało, brakowało mi relacji, także w społecznym rozumieniu, a to daje chrześcijaństwo”. O tak – Duch wieje, kędy chce… pomyślałem.

 

Write a comment

Comments: 1
  • #1

    Cindy (Sunday, 12 October 2014 14:43)

    Właśnie. Często słyszę od ludzi, że powodem powrotu, bądź nowego odkrycia Kościoła Katolickiego, jest odnalezienie w nim czegoś, czego nie znajduje się gdziekolwiek. Mieszkam w Niemczech. Tutaj nie można mówić o pysze katolickiej. Ostatnio słyszałam, że w Berline liczba katolików zmalała do 6% a ewangelików do 20% - reszta to w większości ludzie poszukujący. Tydzień temu biskup udzielał w naszej parafii sakramentu bierzmowania. Świadomy, iż spotkanie z tymi młodymi ludźmi, jest dla wielu pożegnaniem na długie lata z kościołem (dla niektórych niestety już na zawsze), usiłował w kazaniu dać im coś na drogę. Powiedział: "Nie żegnam Was, a wysyłam w Świat..." Po czym zapytał: "Jak myślicie, po czym można rozpoznać w świecie człowieka należącego do Chrystusa?" Jego dpowiedź poruszyła mnie bardzo: "Chrześcijanin, to człowiek ze znakiem zapytania. Jego działanie odbiega od normy. Jest inny, dziwny, tajemniczy.... Czasem wywołuje wzburzenie, jednocześnie jednak zdumiewa, fascynuje, pociąga..." Właśnie - tak jest!... pomyślałam.