JESTEM, TO JEST TO*

 

Bierzesz do ręki płytę. Włączasz. Słyszysz: „to nic, że boli”, „ta droga wiedzie w głąb”, „wszystko swoje miejsce ma”, i że „moją miłością jest teraźniejszość”. Co chce Ci zrobić „Zbieg”? I o co chodzi z tą całą medytacją? Z Marcinem Styczniem rozmawia Marta Januszewska.

 

Marta Januszewska: Kiedy ktoś salwuje się ucieczką, to jest to element strategii, przejaw tchórzostwa czy chronienie siebie, bo czegoś się lękamy?

 

Marcin Styczeń: Wszystko zależy od tego, co jest bezpośrednim impulsem do tej ucieczki, czyli co wydarzyło się przed tą ucieczką. Niekiedy więc może to być element tchórzostwa, a niekiedy wręcz heroizmu. Wszystko ma awers i rewers. Nie ma jednoznacznych ocen i ta sama sytuacja z innej perspektywy może wyglądać zupełnie inaczej.

 

MJ: Jak ktoś nazywa swoją płytę „Zbieg” to nawet mimowolnie wywołuje oczywiście lawinę skojarzeń. Twój „Zbieg” w jakim jest miejscu? Co się wydarzyło przed tą ucieczką?

 

MS: Jak ktoś nazywa swoją płytę „Zbieg” to prowokuje do takich pytań. To mi się udało (śmiech). Ta piosenka urodziła się już w trakcie pracy w studiu. Początkowa moja płyta miała być zatytułowana „Myśli jak motyle”, ale przyszedł „Zbieg” i pomyślałem, że jest to o wiele lepszy tytuł, bo wywołuje różne skojarzenia. W mojej metaforze „Zbieg” to umysł, który nie może być w jednym miejscu, ciągle jest rozproszony. Albo jest przed, albo jest po, czyli albo jest w przeszłości, albo jest w przyszłości, jest niespokojny. Takie też jest, myślę, życie wielu z nas: pełne chaosu, szamotane różnymi impulsami, różnymi myślami… „Zbieg” cały czas czegoś szuka, chciałby inaczej, chciałby jakiegoś sensu, spełnienia, za czymś tęskni, dokądś goni i dopiero kiedy spotyka serce, doświadcza jedności i może krzyknąć: to jest to.

 

MJ: A co się wydarzyło, że się „Zbieg” urodził?

 

MS: To jest moja ósma płyta, ale druga autorska. Po ośmiu latach znowu zdecydowałem się na w pełni osobistą wypowiedź.  Chociaż na płycie „Zbieg” znalazły  się dwie piosenki, które napisałem jeszcze jako niespełna dwudziestolatek, to większość zrodziła się w ostatnich dwóch latach. Są one owocem medytacji. Siadając w ciszy możemy, po pierwsze, uświadomić sobie, jaki chaos mamy w głowie, jakie myśli, jakie emocje nami targają, jak bardzo jesteśmy zniewoleni we własnym wnętrzu. Boleśnie doświadczamy, że rządzą nami różne schematy myślowe, które odbierają możliwość oglądu rzeczywistości takiej, jaką ona jest.  

 

MJ: Medytacja nie jest rodzajem ucieczki?

 

MS: Pewnie może być tak odbierana, ale od siebie trudno uciec. Może się wydawać, że ktoś zaczyna medytować, aby uciec od ludzi i świata. Ale medytacja jeśli jest ucieczką, to tylko ze świata iluzji.

 

MJ: Ale w tym świecie iluzji są realne problemy, a w trakcie medytacji jesteś sam ze sobą, a problemy są poza tobą: nieudane związki, szef, który krzyczy w pracy, kredyt do spłacenia. Tego nie ma w medytacji...

 

MS: No jak nie ma, jak jest! Powiedziałem przecież, że od siebie samego nie da się uciec, więc te wszystkie rzeczy są w nas, ale nie są nami. Medytacja pozwala to dostrzec i uświadomić sobie, że nasze myślenie o problemie jest często podtrzymywaniem tego problemu. Ja nie jestem swoją chorobą, ja nie jestem swoim dramatem, ja nie jestem swoim nieudanym związkiem. Mogę na to wszystko popatrzeć trochę z góry, z boku, z dystansu... Nie jest to więc ucieczka od problemów, tylko raczej sprzątanie swojego wnętrza, po to, aby na nowo wrócić do życia ze spokojnym umysłem i świeżym oglądem sprawy.

 

MJ: To świetnie brzmi w teorii. Tak jak przemienienie na Górze Tabor, gdy apostołowie mówią do Pana Jezusa: my tu zostaniemy, bo nam tutaj dobrze. Na tej medytacji – tak, mnie jest dobrze, dystansuję się od problemów, ale potem kończy się medytacja i coś trzeba robić…

 

MS: Problem polega na tym, że w medytacji wcale nie jest mi dobrze. Nie jest to tylko czas relaksu i spokoju. Wręcz przeciwnie. Pewnie znasz takie osoby, które nie potrafią być same. Musi ktoś obok nich być, musi się coś dziać. Gdy mnie ktoś odwiedza, często jest zaskoczony, że w moim mieszkaniu jest bardzo cicho. „Jak ty tak możesz żyć bez muzyki w radiu?” Odpowiadam, że wystarczy mi muzyka, którą mam w głowie. Dla wielu ludzi cisza to stan nie do zniesienia. Potrzebują wypełniaczy, telewizji, radia, internetu... Boją się ciszy, bo boją się konfrontacji z bólem egzystencjalnym. A medytacja nie uśmierza tego bólu od razu. To często pole walki, wewnętrznych konfliktów, które trudno rozwiązać.  

 

MJ: To doświadczenie z medytacji, ma nam pomóc, na skróty mówiąc, w jakiś sposób radzić sobie z tymi problemami, które są na co dzień. Twoje rozwiązania to są teksty piosenek?

 

MS: Błędnym założeniem jest to, że medytacja jest po to, żeby pomóc rozwiązać problemy życia codziennego. Dlatego, że jest to jednak droga duchowa. Nie można tak użytkowo podchodzić do medytacji: będę sobie siedział i czerpał profity. To nie jest duchowe SPA. Nie chodzi o unikanie cierpienia, ale o zgodę na to, co jest. W medytacji pojawiają się różne momenty. Są burze natrętnych myśli, ale także spokój łagodnej tafli jeziora, kiedy czujemy jedność z Bogiem. Praktykuję medytację chrześcijańską, w jej trakcie w naszym wnętrzu rozbrzmiewa święte słowo albo zdanie, np. aramejskie „Maranatha”, czyli „Przyjdź Panie”. Łatwiej wtedy okiełznać umysł. Niestety na ogół na krótko. Myśli nas atakują i porywają. Co wtedy? Nauczyciele medytacji twierdzą, że wszystko, co przychodzi do nas w czasie praktyki, powinno się puścić. Benedyktyn Laurence Freeman opowiadał kiedyś w Polsce: „A co jeżeli jesteś poetą i przychodzi ci do głowy wiersz? Let it go. Pozwól temu odejść”. Nie jestem na tym etapie, bo zdarza mi się łamać te wskazówki. Kiedy po jednej sesji medytacyjnej czytałem fragmenty nowych piosenek, które stworzyłem, mój przewodnik, ojciec Wojciech Drążek, z jednej strony mówił podobnie, nie przywiązuj się do tego, a z drugiej strony stwierdził, że być może osoby obdarzone darem artystycznym, mają taką misję, by służyć innym. I chociaż łamią zasady medytacji, przez co sobie nie pomagają, to działają na rzecz innych ludzi.  Boję się trochę, że traktuję medytację instrumentalnie. Lepiej gdyby interesu nie było (śmiech).

 

MJ: Trochę Cię uspokoję: nie medytujesz od zawsze, a niemal od zawsze piszesz piosenki. Mam na myśli także to, że na tej płycie są rzeczy, które przecież napisałeś jeszcze przed rozpoczęciem praktyki medytacji.

 

MS: Myślę, że twórczość, wena, są niezależne od tego, czy ktoś medytuje, czy nie. Mam wrażenie, że medytując nagle mamy dostęp do Źródła. A artyści, niezależnie od tego, czy medytują czy nie, po prostu z niego czerpią. Ale to jest niewytłumaczalne. To jest cała tajemnica człowieka, jego duchowości, jego wnętrza, talentu... Piosenki z płyty „Zbieg” z jednej strony zrodziły się z medytacji, a z drugiej opisują to doświadczenie. Myślę na przykład o „Obłoku niewiedzy”. To utwór nawiązujący do średniowiecznego, anonimowego poematu mistycznego. Warto takie dzieła przypominać także piosenką.  

 

MJ:  Dla Ciebie, w takim razie, medytacja jest przestrzenią wolności?

 

MS: Tak, to chyba jest największa przestrzeń wolności. Wolność zresztą jest w nas. Wydaje mi się, że film o ks. Popiełuszce miał taki podtytuł… To jest głęboka prawda. Psychiatra Victor Frankl, który był więźniem obozu koncentracyjnego, pisał: możesz być niewolnikiem, możesz być upokarzany przez oprawców, a jednak zachować swoją wewnętrzną wolność. Doświadczenie medytacji może prowadzić do takich samych wniosków.

 

MJ: Poczułeś się wolny, kiedy wyszedłeś ostatniego dnia ze studia?

 

MS: Nie czuję się wolny w trakcie nagrywania płyt. Najbardziej lubię moment stworzenia piosenki. Kończę i mówię sobie: „Tak, to jest to”. To bardzo uwalniające. W przypadku nagrywania płyty cały proces trwa o wiele dłużej, jest zależny od różnych czynników i ludzi. Na brzmienie piosenki wpływ mają muzycy, z którymi współpracuję, oni wszyscy dają coś od siebie. Oczywiście mam konkretną wizję i to ja akceptuję finalny efekt. Ale po drodze często jest wiele zawirowań, zmian koncepcji, ucieczek i powrotów. Poza tym o wiele bardziej lubię koncerty i tę bezpośrednią energię, która płynie ze strony publiczności. W studiu tego nie ma. Jestem na ogół sam z realizatorem. Kiedy śpiewam ze świadomością, że będzie to utrwalone, włącza mi się wewnętrzny krytyk i bardzo często nie mogę zdecydować się na wersję. Zdarza mi się być niezadowolonym z siebie.  Odsłuchuję, analizuję, a czy to jest dość dobre, a czy to aby na pewno jest już ostateczna wersja. Na szczęście to już poza mną. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Moja piosenki są w waszych rękach. Niech działają teraz same.

 

MJ: No właśnie – jak sobie wyobrażasz osobę, która trzyma „Zbiega” w ręku i wkłada płytę do odtwarzacza? Kto to jest?

 

MS: Staram się nie wyobrażać sobie tego. W ogóle myślenie w kategorii targetu, grupy docelowej jest mi obce. Wydaje mi się to jakieś takie wyrachowane.

 

MJ: Ja nie o to chciałam zapytać. Chciałam zapytać, co mi chcesz tą płytą zrobić?

 

MS: Swoją przygodę z muzyką na poważnie rozpocząłem od mistycznych wierszy Karola Wojtyły. Z perspektywy ósmej płyty „Zbieg” widać drogę, którą przeszedłem i której jestem wierny. To droga, która wiedzie w głąb, to droga, która wiedzie z umysłu do serca. Do wyruszenia w taką podróż zapraszam moich słuchaczy. Nie jest moralizatorem, raczej drogowskazem. Nie mówię: zrób koniecznie to czy tamto, mówię raczej: zatrzymaj się, zajrzyj w siebie, posłuchaj swojego wewnętrznego głosu.

 

MJ:  W miarę wiem, co chcesz mnie, słuchaczowi, tą płytą zrobić, a co ona Tobie zrobiła?

 

MS: Mam wrażenie, że z jednej strony to zamknięta opowieść, a z drugiej strony otwarta. Ta płyta pokazuje jakąś prawdę o mnie, kim jestem jako prawie 38-letni mężczyzna, ale zmusza mnie też do zastanowienia się: I co dalej? Co teraz z tą wiedzą, z tymi pytaniami zrobisz? W którą stronę pójdziesz?

 

MJ: Masz jakiś pomysł?

 

MS: Hmmm... Muszę pomedytować. (uśmiech)

 

*Tytuł wywiadu, to ostatni wers tytułowej piosenki z albumu „Zbieg”.